środa, 26 lutego 2014

Cukierki jaglane

Zgodnie z wcześniejszymi obiecankami prezentuję dziś przepis na jaglane zdrowe cukierki bez cukru:)

Jaglane cukierki


Składniki:

1,5 szklanki ugotowanej kaszy jaglanej (naturalnie bez żadnych przypraw) 
garść daktyli suszonych 
4 łyżki oleju kokosowego (w konsystencji twardej, a zatem jeśli robimy cukierki latem, to chwilę wcześniej włóżmy olej na chwilę do lodówki, coby przeszedł w ciało stałe z płynnego) 
2 lub 3 łyżki karobu

Potrzebne do obtoczenia cukierków:

3 łyżki uprażonego czarnego sezamu
3 łyżki uprażonych ziaren słonecznika
3 łyżki wiórków kokosowych

Działamy:

  1. Sporą garść daktyli suszonych mielimy w malakserze na słodziutką energetyczną masę (nie wyjadamy).
  2. Następnie dodajemy po łyżce kaszy jaglanej na przemian z olejem kokosowym i wciąż malaksujemy.
  3. Do tej rozmiękczonej, pięknie pachnącej kokosem pulpy dosypujemy karob i próbujemy, czy masa jest dla nas dosyć słodka. Jeżeli za mało w niej słodyczy, to dosypujemy daktyli i domalaksowujemy.
  4. W momencie usatysfakcjonowania naszych kubków smakowych poziomem dosłodzenia (u każdego osobnika ten poziom jest inny), odstawiamy brązową pulpę na kilkanaście minut do zamrażarki.
  5. W tym czasie wysypujemy do trzech osobnych miseczek sezam, słonecznik i wiórki.
  6. Po upływie rzeczonych minut, wyciągamy masę i formujemy z niej małe kuleczki (takie na jednego kęska) i rozkładamy je na blacie kuchennym.
  7. Następnie jedną część kuleczek obtaczamy w sezamie, drugą część kuleczek maziamy w ziarnach słonecznika i, jak łatwo się domyślić, tę ostatnią część kuleczek ubieramy w kokosowe wiórki.
  8. Po wykonaniu powyższych czynności wkładamy gotowe cukiereczki do lodówki, aby stwardniały, bo z pewnością pod wpływem ciepła naszych dłoni odrobinę sklapiały.
  9. Po godzinie robimy np. latte macchiato i upajamy się rozkoszą smaku naszego dzieła kulinarnego.
  10. Możemy się nie ograniczać, bo to niezwykle zdrowa delicja:)



Smacznego :)


Ciekawostka:

W ciekawostkach będę pisała o produktach używanych w prezentowanych przepisach, które, w moim mniemaniu, są niezwykłe i oczywiście nie wszystkim ogólnie znane. Dlatego też mam nadzieję, że poprzepisowe opowiastki uświadomią chociaż minimalnie wielką moc prostych, ale jakże niezwykłych i jednocześnie bezcennych w naszej kuchni, produktów żywnościowych. Dziś o karobie i kaszy jaglanej.


KAROB, czyli tzw. mączka chleba świętojańskiego, to jeden z najzdrowszych produktów żywnościowych na świecie. Jest cennym źródłem takich minerałów jak: magnez, żelazo, wapń, potas, fosfor, sód, ale zawiera także witaminy: B1, B2, B3, oraz obfituje w inne wartości odżywcze. W przeciwieństwie do kakao nie zawiera tak bardzo uzależniającej kofeiny, dlatego mogą go spożywać osoby z wysokim ciśnieniem krwi. Nie zawiera także teobrominy i kwasu szczawianowego, który hamuje wchłanianie wapnia, Karob korzystnie wpływa na nasz układ krwionośny. Stosowanie karobu ma dobroczynny wpływ na cały organizm. Poprawia trawienie i można go stosować przy zaburzeniach jelitowych (refluks), obniża też poziom cholesterolu we krwi i reguluje metabolizm.  Karob jest pomocny także w profilaktyce astmy, tudzież w problemach wywołanych przez wszelakie alergie. Wspomaga odporność organizmu, wykorzystuje się go w kuracji antygrypowej i przeciwkaszlowej. Jest także źródłem witaminy E – zwanej witaminą młodości, i kwasu galusowego – silnego antyoksydantu.
Mogą go stosować cukrzycy, gdyż zawiera tylko cukry naturalne. I najważniejsze – karob ma 60% mniej kalorii niż zwykłe kakao. Jest produktem w 100% naturalnym, bez konserwantów,  sztucznych barwników i cukru.
Karob nie zawiera fenyloetyloaminy, jest zatem bezpieczny dla osób zmagających się z uciążliwymi migrenami. Jest natomiast bogatym źródłem białka – zawiera go ok. 80% .
Może być używany do wypieku ciast, ciasteczek, do lodów, do mleka i polew, do wyrobu cukiereczków z jaglanką i wielu innych przysmaków. Proszek przeznaczony jest dla dzieci i dorosłych, uczulonych na kakao i czekoladę oraz dla wszystkich, którym zależy, by zdrowo żyć. Ma smak zbliżony do kakao, moim skromnym zdaniem (osoby dotychczas praktycznie uzależnionej od kakao) jest dużo bogatszy w smaku:)


 https://encrypted-tbn2.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcQLlEqbp4N5yE2r-aWcvUjMsmWFmaHZvJrygommHl5J3DDkgUsn

 
KASZA JAGLANA to niekwestionowana królowa kasz. Obfituje w witaminy z grupy B, lecytynę i posiada dużo soli mineralnych. Ma również wysoki poziom białka i węglowodanów w złożonej postaci. Składniki te powoli uwalniają się do krwi podczas trawienia, dzięki czemu zapewniają mózgowi stały dopływ energii. Kasza jaglana jest zatem bardzo dobrym źródłem energii. Kaszę jaglaną mogą jeść osoby uczulone na gluten. Jest ona lekkostrawna i nie powoduje wzdęć ani fermentacji w żołądku. Ważne też jest to, że w jaglance znajduje się wspomniana lecytyna, która poprawia pamięć i reguluje ilość cholesterolu we krwi.
Zawarte w niej antyoksydanty, czyli substancje wychwytujące i neutralizujące wolne rodniki (jedną z przyczyn nowotworów), zapobiegają powstaniu raka i wpływają korzystnie na wygląd naszej skóry, włosów i paznokci. Kleik z kaszy jaglanej jest najlepszym i jedynym pożywieniem w wielu chorobach, nawet przy przeziębieniu. Kleiki podawane są cierpiącym na choroby przewodu pokarmowego oraz osobom po operacjach. O jej cennych właściwościach możemy się również przekonać przy infekcjach górnych dróg oddechowych. Kasza ta usuwa nadmiar wilgoci z organizmu, czyli różnego rodzaju śluzy (np. podczas kataru, kaszlu przy chorobach płuc lub oskrzeli). Posiada także właściwości antywirusowe i właśnie wysuszające. Zdarza się nawet, że dieta jaglana może zastąpić antybiotyki.
Kasza jaglana to również bogate źródło składnika, który niezwykle trudno jest znaleźć w innych produktach spożywczych, mianowicie chodzi o krzemionkę. Krzemionka ma bardzo dobry, leczniczy wręcz wpływ na stawy, ale to nie wszystko – dodatkowo wpływa ona bardzo korzystnie na wygląd paznokci, włosów i całej skóry. A więc to już kolejny składnik tej złotej kaszy wpływający na naszą urodę również.
W Chinach uważa się, że ma ona niezwykłe właściwości ocieplające. Co to oznacza? Otóż nic innego niż to, że idealnie nadaje się do ocieplenia, a co za tym idzie i wzmocnienia, organizmu, który jest osłabiony zimnem albo chorobą.
Jestem fanką kaszy jaglanej, a zatem z pewnością pokażę wiele sposobów na jej wykorzystanie, słodkich, słonych, ostrych. Placuszki, gołąbki, a także ciasta, ciasteczka i inne przepyszne słodycze.



Warsztaty jogi - Nawojów Śląski 2014

Joga wkradła się do naszej rodziny już ładnych parę lat temu za sprawą Mamy. Wtedy też w naszym mieście, w sali gimnastycznej jednej ze szkół, zaczęły odbywać się dwa razy w tygodniu zajęcia jogi. I to był strzał w dziesiątkę - Mama jako Naczelna Choleryczka w rodzinie natychmiast się na nie zapisała, opętana kuszącą wizją relaksu, wyciszenia, uspokojenia się i zredukowania swojej nadpobudliwości. Joga okazała się jednak być czymś znacznie więcej, niż sposobem na relaks i odstresowanie. Czym konkretnie? Cóż, joga wiele ma imion, każdy odnajduje w niej coś innego dla siebie, jakiś indywidualny rys tej aktywności, który odpowiada właśnie jemu. Jeśli chcecie poznać różne oblicza jogi z naszej perspektywy - zapraszam serdecznie do dalszego czytania:)

Przez kilka lat Mama, a wraz z nią... 7-letnia Julia, uczęszczała na zajęcia jogi. Mała wchodziła na salę razem z całą grupą kobiet, głównie 40+, rozciągała się, ćwiczyła asany i asystowała we wszystkim Mamie. Oczywiście na miarę swoich dziecięcych możliwości, ale styczność z jogą Julia miała już od małego. A ja? Cóż... Opierałam się naprawdę długo. Zawsze podchodziłam do jogi z dystansem, traktując ją stereotypowo, tylko i wyłącznie jako metodę relaksu, wyciszenia, jakichś dziwnych wygibasów, które przecież nie mają większego sensu, a ja wyciszać się przecież nie potrzebuję, mogłoby mi to wręcz tylko zaszkodzić, bo temperament mam zgoła od Mamy odmienny. Poza tym, to były czasy, kiedy myśl o jakiejkolwiek aktywności fizycznej wzbudzała we mnie odrazę i powodowała dreszcze. Nawet już na studiach, kiedy stopniowo zaprzyjaźniałam się z ruchem, nawet kiedy już zaczęłam biegać, a moja Mama proponowała mi jogę, wzbraniałam się rękami i nogami. To nie dla mnie. Przecież nie każdemu musi pasować każdy sport, prawda? I co z tego, że mam predyspozycje, bo mam dziwnie giętkie stawy i bez żadnych ćwiczeń, czy nawet rozgrzania mięśni, z biegu potrafię zrobić tak:


Przełom spowodowała pani dr (świeżo) Ewa Moroch, inicjatorka koncepcji mohoyoga, instruktorka jogi, a przede wszystkim - z punktu widzenia skrzyżowania się naszych dróg - psycholog prowadząca na mojej uczelni fakultet z technik relaksacyjnych. Nieświadomie uderzyła we mnie samą esencją, kumulacją wszystkiego, co w jodze dla mnie najlepsze, mimo że samej jogi na zajęciach dużo nie było. Te skrawki, pojedyncze elementy na jednych czy dwóch zajęciach, spokojnie wystarczyły, żeby oczarować mnie jogą. Później dotarłam do Erin Motz, która jest dla mnie ogromną inspiracją, wraz z jej koncepcją Bad Yogi (o czym pewnie jeszcze kiedyś napiszę) oraz do jej 30-dniowego wyzwania. Wciąż jednak, mimo że już się w jodze zakochałam, była ona w moim rozumowaniu głównie rozciąganiem i metodą zwalczania skutków stresu. Trzeci, dla mnie bardzo ważny, składnik poznałam dopiero na weekendowych warsztatach jogi w Nawojowie Śląskim.

Na warsztaty wybrałyśmy się wspólnie, oczywiście z inicjatywy Mamy. Organizowane były przez instruktorkę jogi z naszego miasta, a prowadził je Rafał Kozioł. I tutaj po raz pierwszy zderzyłam się z prawdziwą jogą. Jogą, która angażuje wszystkie mięśnie i wymaga od nich intensywnej pracy. Jogą, która opiera się na kilkuminutowym trwaniu w danej asanie, na drżeniu mięśni z wysiłku, z towarzyszącymi myślami "Kiedy wreszcie będę mogła puścić?!". Joga zawsze kojarzyła mi się z rozluźnianiem i rozciąganiem mięśni, a tu proszę. Mocny trening siłowy! I dotarło do mnie, że w jodze pracujesz nad wyciszeniem, zrelaksowaniem i rozciągnięciem ciała, co zawsze było dla mnie oczywiste, ale również nad wzmocnieniem mięśni! I ten dodatkowy element sprawił, że pokochałam jogę jeszcze bardziej.

Nawojów Śląski to wieś oddalona od naszego miasta o jakieś 20 km. Co to za warsztaty wyjazdowe, kiedy tak naprawdę można wracać na noc do domu i nawet nie płacić za nocleg... Ale to miejsce robi swoje. Wiocha na całego. Cudowna wiocha! Bliski kontakt z naturą i możliwość biegania bajecznymi ścieżkami. 

 

Sprzętów i pomocy do ćwiczeń miałyśmy tyle, że nasza Nelcia (też macie w zwyczaju nadawanie imion swoim samochodom?) była nimi wypchana po brzegi. Każda z nas miała swoją matę, dwa koce, dwa klocki, wałek i dwa paski do jogi. I wszystko się przydało:) Plan warsztatów obejmował codzienną praktykę asan (łącznie jakieś 8-9 godzin w ciągu tych 3 dni), pranayamę (praca z oddechem), wieczorną i poranną medytację oraz medytację z gongami.



Praktyka asan

Nie muszę chyba mówić, jak ogromne miałam zakwasy. Zakwasy, po jodze? No właśnie. Wytrzymajcie parę minut w psie z głową w dół, z prostymi plecami, prostymi nogami, rotując uda do wewnątrz. Ha? A teraz pomyślcie, że ćwiczycie w ten sposób 3-4 godziny jednego dnia! Mam wrażenie, że po powrocie moje mięśnie są ze dwa razy silniejsze, a wcześniej słabe też nie były. Ciekawostka? Wygląda na to, że były/są one tak bardzo przeciążone po tych warsztatach, że wczoraj w trakcie pierwszych, lekkich, ćwiczeń po powrocie prawdopodobnie naderwałam jeden z nich. Na plecach. I jestem zachwycona - oczywiście nie naderwanym mięśniem, nad którym troszkę chlipię, tylko wszechstronnością oddziaływania praktyki jogi na nasze ciała. Dlatego po warsztatach z mojego planu treningowego wyleciał mixer cardio, na miejsce którego zagościła codzienna praktyka jogi - przynajmniej w sferze planów, bo póki co regeneruję uszkodzony mięsień.

Pierwszy raz stałam na głowie dłużej niż 30 sekund. Ba, nawet kilka minut. I wśród całej grupy kobiet ćwiczących jogę od lat, byłam jedną z sześciu osób, które wykonały tę asanę:) A oprócz mnie oczywiście Mama i moja 12-letnia Siostra!


A Mama jest na takim poziomie zaawansowania i wtajemniczenia, że jogin Rafał sobie po niej spacerował, gdy leżała w pozycji, do której doszły ze 2-3 osoby:)



Medytacja

Medytacja mnie nie porwała. Mama bardzo to lubi, Julia nie mogła wysiedzieć 15 minut, żeby się nie poruszyć, więc poszła tylko raz. Naszym zadaniem w czasie medytowania było "po prostu" skupienie się na tym, jak przy wdechu i wydechu powietrze dotyka wewnętrznych ścianek nosa. Oczyścić umysł i o niczym nie myśleć. Nie było to takie proste, Mama ma w tym większą wprawę, ja nie byłam w stanie się na tym skupić i moje myśli uciekały w różne strony. Ale przynajmniej posiedziałam sobie 20 minut w lotosie;)

Medytacja z gongami

Zafundowałyśmy sobie też sesję medytacji z gongami. Przyjechał do nas bardzo sympatyczny Pan grający na gongach. Podobno działają one na nas poprzez fale dźwiękowe, wprawiając nasze organizmy w stan drgania. Ponoć na takiej sesji można poczuć emocjonalne odblokowanie i zacząć płakać, można reagować bardzo emocjonalnie, można poczuć mrowienie czy ból w jakiejś części ciała, co może oznaczać, że jest z nią jakiś problem, że jest w niej jakaś blokada, choroba. Ja nic takiego nie poczułam, na naszym seansie takie dramatyczne sceny nie miały miejsca, ale jestem skłonna zgodzić się z tym, że dźwięki gongów wprowadzają nasz mózg w funkcjonowanie w częstotliwości theta, czyli w stan głębokiego relaksu, takiego jak w medytacji czy hipnozie. Było to nawet przyjemne i myślę, że warto raz w życiu czegoś takiego doświadczyć. Polecam do wypróbowania:)


Jedzenie! 

Element warsztatów, który okazał się istotny niemal tak bardzo, jak samo uprawianie jogi. Państwo, u których wynajmowaliśmy pokoje i salę (Dom pod Sową), zapewnili nam naprawdę cudowne wyżywienie, a do tego, co dla nas najważniejsze, było bardzo zdrowo! Potrawy wegetariańskie, oparte głównie na warzywach, różnorodne, pomysłowe i naprawdę bardzo pyszne. Do tego zdrowe słodkości, takie jak pieczone jabłka nadziewane orzechami i miodem, czy owsiane babeczki bez cukru. To był punkt warsztatów, którego kompletnie się nie spodziewałyśmy, przez co ubarwił jeszcze bardziej nasz wyjazd i wzbogacił nas o kilka niesamowitych przepisów!

Bieganie

Nie zabrakło nam też oczywiście czasu na bieganie. Rekreacyjny 6-km bieg trailowy pomiędzy poranną a wieczorną sesją asan, połączony z małą wycieczką krajoznawczą, dopełnił dzieła idealnego weekendu:)


Pozytywnie wyjogowane powoli powracamy do rzeczywistości (Mama wróciła już po urlopie do pracy, a ja niebawem wracam do Wrocławia), ale nie zaprzestajemy codziennej, gorliwej praktyki nowo poznanego oblicza jogi:) 

wtorek, 25 lutego 2014

Moja jeździecka historia :)

Cześć! :) Dzisiaj opowiem co nieco o koniach i jeździectwie - moją drogę przez wzloty, sukcesy i upadki, a także jak zaczęłam jeździć, co chcę osiągnąć i do czego dążę w tym momencie. Zapraszam! :)
Moja przygoda zaczęła się, gdy miałam około 7 lat. Marta też kiedyś jeździła, ale na nieszczęście dostała końskiej (i nie tylko) alergii, tak więc tak szybko jak zaczęła, tak szybko skończyła. Ja jestem bardziej odporna na wszelkie pyłki i sierści, a więc rodzice w ramach szerzenia kontaktu z fauną, zawieźli mnie do stadniny, cobym spróbowała... Na samiutkim początku wydawało mi się, że konie to takie brudne zwierzęta. Zdecydowałam się jednak spróbować kontaktu z nimi. Od pierwszego spotkania, dotknięcia, przytulenia, wskoku na konia zakochałam się w tych zwierzętach. Co ciekawe, nigdy więcej nie pomyślałam o nich, że są brudne. Od razu po pierwszej jeździe powiedziałam mamie, że to jest coś, co będę kochała, a konie to najpiękniejsze i najmądrzejsze istoty. Miałam wtedy kilka lat i jako mała smarkula oznajmiłam po powrocie do domu, że muszę mieć bryczesy i oficerki, czyli spodnie i buty do jazdy. (Trochę szpanowałam przed rodziną nowo nabytą wiedzą.).

Tak moja przygoda z końmi rozwijała się przez kilka kolejnych tygodni, w czasie których przeżyłam mój pierwszy kłus, a także mój pierwszy upadek. Dobrze go pamiętam, bo po nim trochę bałam się powrotu na konia i przez parę tygodni nie jeździłam. A co będzie, jeśli spadnę w galopie? Na szczęście wrócił mi zdrowy rozsądek, zdałam sobie sprawę, że ZAUFANIE do konia jest niezmiernie ważne. Jeśli na niego wsiądziesz i będziesz się ciągle dygać - ojej, a co będzie, jak mnie zrzuci, poniesie? - to z jazdy będą nici. Koń dobrze wyczuwa, że się boisz i on także się boi. Na szczęście udało mi się nabrać zaufania do konia, a później moja nauka jazdy potoczyła się już bardzo szybko. Mój pierwszy galop. Ochhh, jakie to było cudowne!!! Na początku baaaardzo się bałam, ale okazało się, że w ogóle nie było czego. Galop, wbrew pozorom, nie jest tak szybki, jak się wydaje, jego tempo jest porównywalne do kłusa. Różnica polega na tym, że koń wykonuje inny ruch. Stopniowo zaczynałam jeździć bez pomocy instruktora. Na początku tylko stępowałam, kłusowałam, aż w końcu zaczęłam galopować. Po trzech latach umiałam już bardzo dobrze samodzielnie (!) jeździć (tak mi się przynajmniej wydaje:)), a nie było to łatwe, bo ujeżdżałam konia, który czasami się zapierał i nie reagował na moje polecenia, tylko stał w miejscu. To był uparty Sebi.

W czwartym roku mojej przygody wzięłam udział pierwszy raz w półkoloniach dla zaawansowanych (byłam tym bardzo podekscytowana!). Przygotowywaliśmy się tam do zdania egzaminu na brązową odznakę jeździecką. Wtedy zakochałam się też w Rewolcie, która wówczas była jeszcze dosyć płochliwa i nie darzyła ludzi dużym zaufaniem. I tak oto przeniosłam się z konia, który nie chce ruszyć, na konia, który nie chce się zatrzymać. Było więcej pracy, zaangażowania, treningów, niż na zwykłej półkolonii, ale nie zabrakło też relaksów w postaci długich terenów z szybkim, długim galopem.

W tym roku mam zamiar zdawać na brązową odznakę, w związku z tym muszę przerobić 360 pytań o jeździectwie i wyuczyć się przejazdu ujeżdżeniowego i skokowego. Podczas przejazdu ujeżdżeniowego należy tak poprowadzić konia, w obrębie ograniczonego terenu, aby wykonał poszczególne, wymagane części, takie jak wolta, zatrzymanie, zmiana kierunku. Ujeżdżenie oparte jest na dobrej współpracy jeźdźca z koniem, bez której nie uda się dobrze wykonać tego zadania. Przejazd skokowy polega z kolei na poprawnym pokonaniu przeszkód w określonej kolejności. 
W październiku minionego roku odbył się stajenny ,,Hubertus", czyli zawody jeździeckie. Składają się one z przejazdu ujeżdżeniowego, skoków i gonitwy. Przejazd ujeżdżeniowy i skokowy w Hubertusie są takie same, jak w egzaminie na brązową odznakę, ale ja tym razem brałam udział tylko w tym pierwszym. Gonitwa natomiast polega na tym, że zwycięzca zawodów z zeszłego roku ucieka konno przed resztą zawodników, trzymając sztuczny ogon lisa, który inni mają za zadanie złapać. Jest to trudne i czasochłonne, ale za to bardzo przyjemne.
Teraz robi się już bardzo ciepło, jak na zimę, która raczej sprawia pozory wiosny. Jest idealna pogoda do jazd, więc jutro zamierzam wybrać się na ranczo. W końcu zrzucę kurtkę i termobuty :) To tyle tytułem wstępu o jeździe konnej. Zapraszam do czytania moich kolejnych wpisów i bliższego zapoznania się z tymi pięknymi zwierzętami :)

To ten, który nie chciał ruszać - Sebi :)
               
A to ta, która nie chciała się zatrzymywać - Rewolta :)

niedziela, 23 lutego 2014

Zdrowe odżywianie według nas

Witajcie:)
Jak już wcześniej wspomniałam, od jakiegoś czasu moją kuchnię ogarnęła prozdrowotna rewolucja. Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że rewolucja, bo rzeczywiście zmieniliśmy radykalnie zasady żywienia. W miarę postępującej codziennej edukacji prozdrowotnej, zmieniła się moja świadomość i wiedza na temat odżywiania. To, co wyniosłam z domu rodzinnego, okazało się niekoniecznie korzystne dla organizmów moich najbliższych. Nie chcąc w przyszłości doświadczyć chorób, z którymi z cierpieniem i pustoszejącym portfelem boryka się moja Mama, postanowiłam tak skomponować dietę swojej rodzinie, aby w przyszłości nie spotkała mnie i moich najbliższych cukrzyca, zawały, udary, miażdżyca. Postanowiłam zdrowym podejściem do kuchni, na maksa, na ile mi pozwalają moje działania, obniżyć ryzyko wystąpienia tych chorób w naszej fit family (do której zalicza się również oprócz nas, dziewczyn, szef rodziny w postaci Pana Męża - mocarza-tradycjonalisty, nieustannie walczącego z nowościami jedzeniowymi wprowadzanymi przez nas).
Oprócz kuchennej przemiany, staramy się również żyć ekologicznie we wszystkich obszarach naszej egzystencji. Segreguję śmieci, wystrzegam się chemii przy sprzątaniu, a co najważniejsze, używam wyłącznie ekologicznych kosmetyków, ale miało być tutaj o jedzeniu, a nie o ekologii:)

W efekcie stopniowego dojrzewania we mnie "ekojadki" wyeliminowałam z jadłospisu całkowicie:
  • biały i ciemny (ten ciemny też jest niezdrowy) cukier,
  • tłuszcze trans,
  • białą mąkę,
  • białe pieczywo,
  • słodkie płatki śniadaniowe,
  • tłuste mięsa,
  • wędliny naszpikowane chemią,
  • słodycze, ale wyłącznie te ze sklepów,
  • fast-foody,
  • chipsy,
  • słone przekąski,
  • dania instant,
  • zupki chińskie,
  • gotowe sosy,
  • słone, chemiczne mieszanki przyprawowe,
  • wszelakie ulepszacze smaków,
  • gazowane słodzone napoje,
  • niezdrowe ciasta z cukrem i białą mąką,
  • ziemniaki,
  • białe makarony,
  • biały ryż,
  • żywność wysoko przetworzoną,
  • konserwanty,
  • żelatynę sklepową,
  • soki sklepowe.

Na stałe zagościły u nas natomiast:
  • moja ulubiona kasza jaglana - niekwestionowany filar zdrowej diety. Można z niej przygotowywać kotlety, ciastka, cukierki (przepis na cukierki już niedługo u nas na blogu - były niebiańsko pyszne!), kremy czekoladowe, ciasta, chleby, placki, zapiekanki, sałatki i wiele innych,
  • płatki owsiane (absolutnie nie te błyskawiczne), orkiszowe, gryczane,
  • odtłuszczony nabiał,
  • chudy indyk, chudy kurczak i chuda wołowina i wieprzowina,
  • tony warzyw,
  • jogurty i kefiry bez tłuszczu,
  • karob,
  • gorzka czekolada o wysokiej zawartości kakao,
  • agar-agar,
  • olej kokosowy,
  • oliwa z oliwek,
  • nasz olej rzepakowy,
  • stewia,
  • daktyle,
  • orzechy,
  • nasiona,
  • bataty,
  • makarony pełnoziarniste,
  • nieoczyszczony ryż,
  • pieczywo pełnoziarniste,
  • warzywa strączkowe,
  • zielona herbata, ale moja ulubiona earl grey również,
  • gomasio, które odkryłam na blogu Anwen,
  • kasza gryczana i jęczmienna, orkiszowa
  • amarantus, soczewica czerwona i zielona, soja,
  • przyprawy tylko naturalne, bez ulepszaczy,
  • świeże zioła z mojego przydomowego zielnika (tymianek, rozmaryn, bazylia, oregano, melisa, mięta, lawenda, cząber, estragon, majeranek, szałwia i inne, w zależności od tego, jakie akurat zasieję),
  • żurek, do którego zakwas robię sama,
  • wędliny, pasztety, majonezy, ketchupy, twarogi, które sama wytwarzam,
  • siemię lniane,

Tyle tytułem wstępu. Niebawem na blogu ciekawe przepisy na fajne potrawy mojego pomysłu, jak i zaczerpnięte, niekiedy zmodyfikowane, od innych, mądrzejszych, prozdrowotnych kucharzy. Ciągle zgłębiam swoją wiedzę na temat kuchni, która mi i mojej rodzinie służy, i jeszcze wiele nauki przede mną, ale na szczęście mam dwie supercórki, które tak jak ja zakręciły się w tym temacie. Jeszcze (już naprawdę na koniec) tylko wspomnę, że niedawno odkryłam ekosklep, w którym najprawdopodobniej w przyszłym tygodniu po wypłacie zostawię jakiś nieopisany majątek.
Odkryłyśmy tam z Martusią niebywałe składniki... Ale o tym już innym razem:)

czwartek, 20 lutego 2014

Skąd pomysł na facefitness?

Dziś chciałabym wprowadzić Was w tajniki wiedzy na temat mało znanego (ale jakże skutecznego) sposobu pielęgnacji twarzy, jakim jest facefitness.

Facefitness zainteresował mnie w tamtym roku. Należałoby zacząć od tego, że inspiracją do gimnastyki buźki była dla mnie joga twarzy. Już od wielu lat uprawiam jogę i opracowałam sobie indywidualny zestaw asan, które wykonuję w domu. Na zakończenie zawsze robię krótką sesję ćwiczeń oddechowych i medytuję. W jednej z książek „jogowych” znalazłam także krótki zestaw relaksujący - jogę twarzy. Wykonywałam go regularnie przez wiele miesięcy. Oprócz podanych ćwiczeń zaczęłam wprowadzać własne, które polegały głównie na masażu twarzy i uszu oraz naczyń limfatycznych szyi. Wymyślałam je sama, polegając na swojej intuicji, później natomiast okazało się, że takie właśnie ćwiczenia są podstawą facefitness. Jednocześnie zaczęłam czytać rozmaite książki i publikacje, zgłębiając arkana wiedzy na temat jogi twarzy. Tak dotarłam przez przypadek do Pani Patrycji Kondrackiej, która jest prekursorką facefitness w Polsce, a teraz również moim guru w tej dziedzinie. Patrycja Kondracka napisała książkę pod tytułem „Sekret młodości – facefitness”, która stała się dla mnie inspiracją i dała początek mojej nowej pasji. Szperając dalej w tym temacie, dotarłam do prekursorek facefitness na świecie. Historia gimnastyki twarzy sięga lat 30-stych, zapoczątkowała ją Eva Hoffman, która w momencie kiedy miała 76 lat, wyglądała na osobę po 50-tce. Na jej metodzie wzorowała się również Eva Fraser, autorka książki „Twarz bez zmarszczek - Lifting bez chirurga”. Nie ma zbyt wielu publikacji na temat gimnastyki twarzy, ani osób, które rozpowszechniałyby tę metodę wygładzania i ujędrniania mięśni twarzy. Jedyni popularyzatorzy tej dziedziny to Francuzka Evelyne Gauthier-Pieuchot - ”Palce przywracają młodość twarzy”(tę pozycję zdobyłam po wielu trudach i mam wydanie z 1992 roku), Linda Clark - ”Twoja twarz", Catherine Pez, autorka książki „Gimnastyka Twarzy - Naturalna metoda zachowania młodości i urody”, Carole Maggio, autorka bestsellerów, która rozpoczęła ćwiczenia ponad 30 lat temu, jej książki i DVD sprzedawane są na całym świecie.

W tenże sposób zaczęłam coraz więcej czytać na temat facefitness i coraz bardziej mnie to wciągało. Wszystkie powyższe i jedyne na świecie facefitnessowe pozycje nabyłam oczywiście dzięki Panu Internetowi. Skontaktowałam się także z Panią Patrycja Kondracką. Byłam na jej warsztatach i usilnie przerabiałam na własnej twarzy ćwiczenia z jej książki, ale nie robiłam tego systematycznie. W kwietniu 2013 roku zaczęłam biegać. Niestety, biegając, wzmacniasz oczywiście mięśnie ciała, ale nie twarzy. Jest ona zmorą biegaczy, ponieważ w zastraszającym tempie chudnie i się zapada, a ze względu na to, że ja jestem raczej szczupła, to w miarę biegania moja twarz zaczęła wklęsać. I właśnie wówczas rozpoczęłam na nowo facefitness. Ćwiczę codziennie wszystkie partie twarzy i nie ma wymówek, że nie ma czasu. Po prostu wstaję 15 minut wcześniej. Kobiety, które się usprawiedliwiają, że nie mają czasu, same siebie okłamują. Ja naprawdę jestem zapracowaną, zabieganą kobietą, a znajduję również czas dla samej siebie. To jest kwestia organizacji i pracowitości. Jeżeli dobrze zorganizujesz swój czas, to możesz wykonać należycie wszystkie obowiązki i znaleźć jeszcze parę chwil dla siebie, co jest bezcenne. Musisz zadbać o siebie, aby być szczęśliwą. Zawsze powtarzam to moim córkom: masz być życzliwa i uczciwa dla innych, ale nie zapominaj o sobie. Siebie masz kochać najbardziej i czasami musisz być pozytywnie „egoistyczna” i asertywna, tak aby także Twoje potrzeby były zaspokojone. Tutaj powinnam napisać o książkach Pawlikowskiej, ale to w innym temacie. Odsyłam do pozytywnego myślenia…

Zrobiłam u Pani Patrycji kurs trenerski z facefitness i myślę, że przekazała mi ona najważniejsze zasady tej gimnastyki, które ja wciąż zgłębiam, posiłkując się literaturą światową, i testuję je na własnej twarzy. W następnych postach opowiem o podstawowych zasadach facefitness. Jeśli się do nich zastosujesz, za 10 lat będziesz wyglądać tak samo, jak dzisiaj. Nikt nie obiecuje, że gimnastyka twarzy zlikwiduje już istniejące zmarszczki i niedoskonałości, ani że ćwicząca 40-latka nagle zacznie wyglądać o 10 lat młodziej, ale ja obiecuję, że jeśli taka kobieta będzie ćwiczyć systematycznie, to nowe zmarszczki się już nie pojawią i upłynięcie kolejnych 10 lat nie odznaczy się na jej twarzy.
Zapraszam do ćwiczeń ze mną :)

środa, 19 lutego 2014

Przedstawienie...

Jestem Kasia, czyli Mama Mani i Juli. Marta jest o dwie dekady młodsza ode mnie, a Jula (żeby było ciekawiej) jest o jedną dekadę młodsza od Marty. Razem mamy 79 lat. Teraz to już każdy wie, po ile liczymy sobie wiosenek. Oprócz „fit lifestyle”, jak widać, kochamy również matematykę.
Jestem babką (nie mylić z babcią) w średniawym wieku, pracuję zawodowo, jestem ekonomistką-pasjonatką. Prowadzę bardzo aktywny i, w moim mniemaniu, zdrowy tryb życia. Bieganie, joga, wyzwanie mixer cardio, facefitness wspomagane racjonalnym, zdrowym odżywianiem powodują, że lepiej mi się żyje, świat jest piękny, a przyziemne problemiki prawie zanikają.
    
Kiedy rok temu zaczęłam biegać razem z Julą, niektórzy pukali się w głowę. W twoim wieku, chce ci się, no Julia to ok, ale ty, taka starszawa? Trudno to było nazwać bieganiem, bo zaczynałyśmy od wprowadzenia harmonogramu marszu na przemian z króciutkimi przebieżkami. Później jednak, kiedy moja kondycja pozwalała mi najpierw przebiec 5 minut bez zatrzymywania, potem 10, 25, 30 minut i wreszcie aż półtorej godziny… uzależniłam się od biegania. Teraz biegam 4 razy w tygodniu, nawet po 10-11 km. Uzależniłam się. O bieganiu można napisać książkę, a zatem pozostawiam to na potem…

Tak samo uzależniłam się od jogi, fitnessu, a co najważniejsze, od zdrowego jedzenia. Moja kuchnia pozbawiona jest białego cukru, ulepszaczy i chemicznego żarcia. Dzieciaki są też uzależnione i ciągle razem studiujemy wszelaką „zdrową literaturę”, by potem mądrości innych wykorzystać, wymyślając coraz to nowsze przepisy zdrowej strawy (z czego niekoniecznie zadowolony jest mój Mąż).

W kuchni działam intuicyjnie, wymyślam różne przepisy na potrawy, nie używając chemii. Sama robię majonezy, ketchupy, pasztety, piekę chleb razowy, zdrowe ciasta bez cukru i cukierki z kaszy jaglanej. Bez cukru, bez glutaminianu sodu i w miarę bez konserwantów i ulepszaczy. Odkryłam sklep ze zdrową żywnością i już się w nim zakochałam. 

Joga jest ze mną od kilkunastu lat. Asany, pranayama i medytacja to nieodzowny codzienny element mojego życia. Udało mi się też zarazić dwie młode miłością do jogi. Praktykuję regularnie i dzięki temu, przy moim choleryzmie, wyciszam się i rodzina jakoś ze mną wytrzymuje. Joga to moja pasja, a praktykę pogłębiam studiowaniem literatury i warsztatami wyjazdowymi (właśnie jedziemy z dziewczynami w góry na trzydniowe warsztaty z praktyką, medytacją, gongami i bieganiem po żarach).

Jestem także trenerką facefitness, czyli gimnastyki twarzy. Nie ma na świecie kobiety, dziewczyny, która nie chciałaby zachować młodzieńczej urody, młodzieńczego blasku twarzy na długie, długie lata. Wiąże się to często z tym, że walkę ze swoimi pierwszymi zmarszczkami zaczynamy już w czasach naszej młodości. Facefitness pozwala bez skalpela wyglądać młodziej i gładziej, ale o tym też można napisać książkę…

Poza tym kocham czytać książki wszelakie, intensywnie uczę się angielskiego, uwielbiam rodzinne podróże, jestem kucharką, sprzątaczką, kierowcą, córką, żoną, panią yorka Czesia i jeszcze mam kilka wcieleń, które w późniejszym czasie wyjdą w praniu...

Zapraszam zatem do czytania naszego bloga. Będzie ciekawie, będzie sportowo, będzie fajne żarełko, będzie wesoło, a przede wszystkim będziemy chciały pokazać, że nie ma znaczenia wiek biologiczny, aby żyć zdrowo, aby być fit i git.

Na początek :)

Może zacznę od tego, że jestem siostrą Marty, a nazywam się Julia. Uwielbiam biegać, w kwietniu, czyli już prawie rok temu, zaczęła się moja biegowa przygoda. Zaczynałyśmy z Mamą od 1 minuty biegu i 4 minut marszu, więc troszkę skromnie. Czasem nawet biegałam w dżinsach (!), ale teraz biegam bez problemu 6-7 kilometrów, a mój rekord to aż 10,5 kilometra. Startowałam już w dwóch biegach na 1,5 i 5 kilometrów. W tym pierwszym miałam najlepszy czas pośród dziewczyn, który wyniósł 6:31 minuty, więc całkiem, całkiem :) W tym roku chciałabym wystartować w biegu na 10 kilometrów, ale jeszcze zobaczymy.

Jak pewnie się domyślacie, zdrowo się odżywiam. Lubię słodycze, jak pewnie większość, ale  bardzo ograniczyłam ich ilość i pozwalam sobie na nie tylko w niedzielę. No, chyba, że mama zrobi pyyyszne, zdrowe cukiereczki. Codziennie jem 5 posiłków, chociaż czasem (np. przez szkołę muzyczną, którą w środę mam prawie cały dzień) jem mniej. Większość moich koleżanek dziwi się, jak w szkole wyciągnę kanapkę z pełnoziarnistego pieczywa z sałatą, kiełkami lub innymi "niezwykłymi" produktami, albo banana i marchewki, ale ja za nimi przepadam. Na drugi dzień widzę je z podobnymi śniadaniówkami, czyli tak jakby wprowadzam w mojej klasie zdrowy sposób odżywiania. :)

Największą moją pasją jest jazda konna. Staram się chodzić do stajni co tydzień, a na ferie i wakacje prawie każdego dnia. Jeżdżę, z zimowymi przerwami, już 5 lat. Niedawno dostałam wymarzone termobuty do jazdy i zima mi już nie straszna. Teraz są raczej nie najlepsze warunki do treningów, bo pogoda jest niezdecydowana, ale staram się jeździć jak najczęściej.

Trenuje mixera cardio, do czego zainspirowała mnie moja Siostra, teraz z Mamą mamy zamiar podjąć 30-dniowe wyzwanie jogi. Bardzo lubię ćwiczyć, nawet jeśli po treningu czuję, że nie mam siły na nic, to jestem baaaardzo szczęśliwa i mam dużą satysfakcję, że udało mi się to ukończyć.

Mój plan dnia jest dosyć zawalony, bo zazwyczaj jestem w szkole do pory obiadowej, popołudniami mam też dużo zajęć dodatkowych: szkoła muzyczna, angielski, bieganie, ćwiczenia, a do tego jeszcze odrabianie lekcji, i czasem mam już dosyć, ale staram się niczego nie opuszczać. Teraz na szczęście są ferie i mam trochę więcej luzu. Pojutrze jedziemy z Martą i Mamą na warsztaty jogi, już się nie mogę doczekać!!! :)

Chyba będę już kończyć, jak na pierwszy raz myślę, że dosyć dobrze mi poszło :)


A tu ja na Rewolcie :)

Reorganizacja bloga

Stało się coś niespodziewanego :)

Gdy powiedziałam wreszcie Mamie, że zaczęłam prowadzić tego bloga, powstał pomysł, żebyśmy prowadziły go rodzinnie, we trzy - Mama, Siostra i ja. Jak już wspominałam wcześniej, to dzięki nim zaczęłam biegać, po czym moje życie kompletnie się odmieniło. Na milion razy lepsze, oczywiście :) Mama i Siostra zaczęły biegać w kwietniu zeszłego roku, czym bardzo się zafascynowały i nieustannie o tym opowiadały, próbując mnie do tego namówić. Ja natomiast, naturalnie, wyśmiewałam się z nich  i mówiłam, że ja biegać nigdy nie będę, bo tego nienawidzę, jest to głupie, itp. Na następny dzień po ostatnim egzaminie w sesji letniej włożyłam czarne, ciężkie adidasy, które liczą sobie już około 10 lat i zakupione zostały na moje treningi siatkówki w podstawówce, i poszłam z nimi biegać. Biegać, czyli truchtać minutę i maszerować 4 minuty, powtarzając cykl ośmiokrotnie - ale co tam, zaraziły mnie, po 1,5 miesiąca biegałam już swobodnie 40 minut.

A dziś nakręcamy się nawzajem. Wyzwanie mixer cardio? Raz pokazałam ćwiczenia Mamie i Siostrze i robią je ze mną już od miesiąca. Mama ćwiczy jogę już od lat, i to głównie Ona wprowadza ją do naszego repertuaru ćwiczeń. Siostra jeździ od wielu lat konno, robi też ze mną wyzwanie deski. A co najciekawsze? W naszym domu panuje zdrowe odżywianie. Nie odchudzanie, nie ograniczanie się, nie restrykcyjne diety - nie, nie i jeszcze raz nie. Po prostu zdrowe jedzenie. Uważne czytanie etykiet kupowanych produktów. Świadomość tego, co wrzucamy do naszych brzuchów. O zasadach naszego odżywiania będziemy pisać później, wystarczy powiedzieć, że tradycjonalistyczny Tato nie może go czasem przełknąć i prosi o starą, dobrą golonkę;)

Wszystko to składa się na dość niecodzienny, moim zdaniem, obraz rodziny. Zdrowej rodziny. Fit rodziny. Ufamy sobie wzajemnie, motywujemy się do ćwiczeń, Mama rządzi w kuchni, eksperymentując i tworząc własne, zdrowe przepisy, jeździmy razem na zawody biegowe, wspieramy się w tym, co robimy i podziwiamy wzajemnie efekty naszego trybu życia.  Dlaczego by nie przenieść zatem naszej energii, motywacji i zapału na bloga, nie ubrać tego w słowa i nie podzielić się naszymi doświadczeniami ze światem? Jednogłośnie stwierdziłyśmy, że to genialny pomysł. A pisanie o tym wszystkim będzie niczym innym, jak tylko czystą przyjemnością. Stąd zmiana - Fit Vit przetransformowała się na Fit Family. Od dziś publikować będę pod swoim imieniem, dlatego zamiast Vit - Marta. Mama i Siostra niedługo włączą się do pisania i poznacie również ich imiona. 

Jak widać na banerze - bloga będziemy prowadzić w konwencji 10+, 20+, 40+. Spojrzenie na zdrowy sposób życia z perspektywy różnych pokoleń, każda z nas ma trochę inne, indywidualne i wyjątkowe podejście, zwracamy uwagę na różne aspekty zdrowego życia, a razem tworzymy jedność, która jest czymś więcej, niż suma jej składników. 

Zatem w ramach kolejnego startu: jestem Marta. Jestem studentką czwartego roku psychologii, jest to dziedzina nauki, która zarazem należy do ścisłego obszaru moich zainteresowań - wstyd się przyznać, bardzo lubię się uczyć na tych studiach. Na moją ścieżkę zawodową po zdobyciu dyplomu mam kilka pomysłów. Jeden z nich wiąże się z moją dużą ambicją, dążeniem do osiągnięć i zamiłowaniem do nauki, badań i teoretycznej strony psychologii, czyli zrobienie specjalizacji w psychologii klinicznej albo zdobycie doktoratu. Kusi, a co najlepsze - nie stoi w sprzeczności z resztą pomysłów. A są jeszcze dwa: obszar psychologii sportu, zdrowia i psychodietetyki (jakże blisko związany z moimi pasjami) i neuropsychologia (dziedzina, w ramach której robię pracę magisterską, także bardzo mnie interesuje; od zawsze pociągała mnie tematyka mózgu). Moje zainteresowania psychologią sportu i psychodietetyką na pewno nie raz przejawią się jeszcze w moich postach.

Na co dzień mieszkam we Wrocławiu, czyli innym mieście, niż Mama i Siostra. Jak już pisałam, uwielbiam biegać, ćwiczyć jogę i robić treningi typu FitnessBlender, czy Mel B, a poza tym po prostu kocham jeść, szczególnie jedzenie zrobione przez Mamę. Chociaż nie powiem, moje też mi smakuje;) Co poza tym? Uwielbiam język angielski i, choć moje umiejętności wypowiadania się są raczej ograniczone, to rozumiem go całkiem nieźle. Moje studia wymagają dobrej znajomości tego języka, ze względu na dużą ilość angielskojęzycznej literatury, którą należałoby przyswoić (szczególnie przy pracy nad magisterką). W tym roku zaczęłam się uczyć także włoskiego od podstaw, bo kocham miłością najszczerszą Włochy, i tamtejszy język także. Ciekawostka - mój nauczyciel włoskiego, rodowity Włoch, również biega! (Z tą tylko różnicą, że na o wiele wyższym poziomie niż ja :)) 

Uwielbiam czytać książki i, co zapewne wyjdzie na jaw jeszcze nie raz, jestem ogromną fanką Harry'ego Pottera, na którym praktycznie się wychowałam. Jestem też maniaczką uniwersum Władcy Pierścieni, Gwiezdnych Wojen, Igrzysk Śmierci, ale też Marvela i DC (choć, niestety, bardziej pod względem filmów i kreskówek, niż komiksów). O serialach już pisać nie będę, bo jest ich w moim życiu dosyć dużo, często też odzwierciedlają moje zainteresowania (Criminal Minds, Mental, Grey's Anatomy - bo neuro i Derek - Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D., Perception i milion innych). 

Nie mogę nie napisać też o jednym z moich priorytetów - mam Chłopaka (to słowo brzmi niewystarczająco, ale brak lepszego, Facet brzmi dla mnie nieco zbyt wulgarnie[?], Partner? - nie, no bez jaj, a Narzeczonym nie jest) od długiego już czasu, a że wspiera mnie we wszystkim, jeździ z nami na wszystkie zawody, itp., no i po prostu jest kochany, to na pewno też nieraz o nim wspomnę.

Resztę Autorek poznacie już niedługo:)

Zapraszam do śledzenia naszych losów i czytania naszego bloga - będzie dużo informacji, opisów aktywności i zdrowego jedzenia, przepisów, itd. :)

Let's be fit together!:)

poniedziałek, 17 lutego 2014

Wizualizacja #1

Czas na wspomnianą wczoraj wizualizację biegania w czasie brzydkiej pogody. Jest ona też opublikowana na stronie kobietkibiegaja.pl, bo skierowana jest do kobiet, które mają mało czasu, dużo obowiązków i dużo wymówek. Bez zbędnych wstępów wklejam tekst wizualizacji. Opisana grupa docelowa jest trochę wąska, jeśli spojrzeć na to z perspektywy całej populacji, ale myślę, że każdy może z niej skorzystać, chociaż głównie oczywiście kobiety. Do części zasadniczej, czyli narracji, najlepiej jest poprosić kogoś, by Wam to przeczytał, w spokojnym tempie, a Wy po prostu zamknijcie oczy i dajcie się ponieść wyobraźni. A po przeczytaniu/wysłuchaniu wizualizacji, wkładajcie buty i idźcie biegać - tym bardziej, że dziś warunki pogodowe do biegania są idealne!
 
Grupa docelowa: 
 
Biegające amatorsko kobiety, dla których bieganie jest formą relaksu i poświęcenia czasu samej sobie, a które często stawiają ponad własne potrzeby, potrzeby innych i, w ich mniemaniu, należące do nich obowiązki domowe (przypilnowanie, by dzieci odrobiły lekcje, posprzątanie domu, zrobienie obiadu, załatwianie miliona innych spraw). Poza tym zniechęcają je złe warunki pogodowe i znajdują wiele wymówek, by nie poświęcić sobie tej godziny parę razy w tygodniu, która z reguły daje im energię i siłę, a także lepszy humor, motywację i chęć powrotu do wykonywania swoich obowiązków.
 
Opis celu: 
 
Celem wizualizacji jest głównie zwiększenie motywacji tych kobiet do znalezienia czasu w ciągu dnia na swój trening biegowy; uzmysłowienie im, że dzięki poświęceniu czasu i zadbaniu o swój umysł i ciało, mają bardziej pozytywne podejście do codziennych obowiązków i problemów, mniej się denerwują, przez co efektywniej radzą sobie z codziennymi sprawami, a jednocześnie mają satysfakcję z wykonanego treningu i swoich osiągnięć. Zła pogoda natomiast nie jest przeszkodą w bieganiu, wystarczy zmobilizować się do przebrania się w sportowy strój i wyjść z domu, a szybko zorientują się, że trening podczas brzydkiej pogody daje dwa razy więcej satysfakcji, energii i uśmiechu, dlatego zdecydowanie warto jest przełamać się i zrezygnować z wymówek.
 
Narracja: 
 
Wyobraź sobie, że po ciężkim i stresującym dniu w pracy, po odebraniu dzieci ze szkoły, zrobieniu obiadu i wykonaniu wielu obowiązków domowych, dochodzisz do wniosku, że zasługujesz na chwilę dla siebie, mimo że wciąż jest dużo rzeczy do zrobienia, i postanawiasz pójść pobiegać. Na początku masz mieszane uczucia. Czujesz się zmęczona, wyprana z sił, a przed Tobą jeszcze tyle spraw do załatwienia. Wolałabyś szybciej uporać się z obowiązkami, przypilnować dzieci, by odrobiły lekcje i posprzątały pokoje, przyszykować się na następny dzień do pracy, a później wskoczyć pod kołdrę i przed snem, przy herbacie, poczytać książkę albo pooglądać telewizję, szczególnie gdy za oknem słota, szaro i brzydko. Żal ci jednak opuścić trening, wiesz, że ciężko będzie ci to nadrobić, szczególnie, że to nie pierwszy raz w tym tygodniu, kiedy codzienność wygrywa ze znalezieniem czasu na bieganie. Dlatego przełamujesz się, odkładasz wszystkie sprawy do załatwienia na „za godzinę”, dzieci zostawiasz pod opieką męża i wkładasz swoje lekko zużyte buty do biegania, które jakby patrzyły na ciebie z tęsknotą. Narzucasz przeciwdeszczową kurtkę i wychodzisz z domu. Wyobraź sobie pierwsze kroki, gdy lekkim truchtem rozpoczynasz trening… Poczuj, jak pewnie stawiasz stopy na mokrym asfalcie, jak lekko odbijasz się po każdym kroku. Poczuj krople deszczu spływające po twarzy… Rozejrzyj się na boki. Przez zacinające strugi deszczu dostrzegasz grubo ubranych ludzi, chowających się pod wielkimi parasolami, pędzących gdzieś z niezadowolonymi minami. Usiłują uciec od deszczu, bronią się przed nim, jest dla nich przeszkodą. Ty wręcz przeciwnie, dobrowolnie wystawiasz się na jego działanie, stawiasz mu czoła, nie bronisz się, tylko doświadczasz pełni natury wraz z jej kaprysami. Widzisz mokre samochody, pędzące ulicą, rozpryskujące brudną wodę z kałuż prosto na ciebie. Na początku cię to denerwuje, ale po chwili machasz na to ręką – przecież teraz jesteś zjednoczona z naturą. Czujesz ciepło rozgrzewających się mięśni, pracujących spokojnie w rytm twojego poruszającego się ciała, a jednocześnie chłód jesiennego deszczu, powoli przesiąkający przez twoją cienką kurtkę, bluzkę i spodnie. Wydłużasz nieco krok i zwiększasz tempo. Dostrzegasz piękno natury, drogę zasłaną mokrymi, kolorowymi liśćmi, krople deszczu spływające po oknach okolicznych domów, a jednocześnie rozmyślasz o dzisiejszych problemach, o rzeczach do zrobienia, o swoich frustracjach i planie na kolejny dzień. Czujesz zapach deszczu, słyszysz jego miarowy szum i chlupanie wody, rozpryskiwanej na boki przez twoje, znów nieco szybciej poruszające się, stopy. Powoli pozwalasz deszczowej muzyce oderwać się od rozmyślań i skupiasz się tylko i wyłącznie na tu i teraz. Pokonałaś już parę kilometrów, czujesz przypływ sił i energii, masz poczucie, że w tej chwili możesz wszystko. Zmęczenie zniknęło jak za dotknięciem magicznej różdżki, czujesz się rześka. Wyobraź sobie, że wbiegasz do lasu, twoje buty lekko grzęzną w błocie, a gdy odbijasz stopy od podłoża, słyszysz śmieszny, chlupoczący dźwięk. Jesteś tutaj tylko ty, twoje poruszające się mięśnie i otaczająca cię przyroda. Cisza lasu harmonijnie współgra z cichym szumem deszczu. Zmniejszasz nieco tempo biegu, unikasz wystających korzeni i kamieni, ostrożniej stawiając stopy. Rytmicznie poruszasz zgiętymi w łokciach rękoma, czujesz ciepło pracujących łydek i stóp, masz przyspieszony oddech. Czujesz ciepło w brzuchu, rozlewające się powoli po całym ciele. Wciągasz ustami świeże, rześkie powietrze, które napełnia twoje płuca. Czujesz, jak twoje buty i skarpetki powoli przemakają… Cała jesteś przemoczona do suchej nitki. Uświadamiasz sobie, że zupełnie ci to nie przeszkadza, że, w przeciwieństwie do wcześniej widzianych ludzi, ten deszcz cię uszczęśliwia. Sprawia ci niewyobrażalną radość fakt, że właśnie teraz biegniesz, jesteś tutaj, a twój organizm najwyraźniej produkuje ogromne ilości endorfin. Czujesz, że przesuwasz swoje granice, że wygrywasz w wyścigu z samą sobą. Przestajesz przejmować się kałużami i, odnajdując w sobie radość małego dziecka, przebiegasz prosto przez nie, rozchlapując naokoło błotnistą wodę. Czujesz jej zimno, gdy wlewa ci się do butów. Zaczynasz bawić się biegiem, na zmianę przyspieszasz i zwalniasz, podskakujesz, podbiegasz pod górę, a później zbiegasz na dół. Czujesz przyjemne zmęczenie, twoje nogi zaczynają robić się słabe, ale jest to dobre uczucie. Czujesz, jak twoje mięśnie twarzy napinają się mimowolnie, układając usta w szeroki uśmiech. Wystawiasz przed siebie dłonie, by poczuć ciężar i chłód spadających kropli deszczu. Powoli kończysz zabawę biegiem, wracasz do równego tempa. Wybiegasz z lasu i kierujesz się w stronę domu, rozglądając się z uśmiechem po okolicy. Widzisz przechodniów obserwujących cię ze zdziwieniem – nie mogą pojąć, jak można dobrowolnie tak się męczyć w taką pogodę, brudząc się błotem. Uśmiechasz się do nich, a oni kręcą z niedowierzaniem głowami i pędzą w swoją stronę. Zaczynasz myśleć o sprawach, do których wracasz, o tym, co musisz zrobić. Jednak myślisz o tym w inny sposób niż wcześniej, bez niepokoju i lęku, raczej z energią i motywacją do działania. Planujesz w głowie na szybko, czym się zajmiesz najpierw, w jaki sposób rozwiążesz swoje problemy. W zadziwiający sposób bieganie i oderwanie myśli od męczących cię spraw przyniosło nowe pomysły i rozwiązania. Masz poczucie, że teraz skuteczniej poradzisz sobie z tym, co jeszcze dziś cię czeka, i niewykluczone, że jeszcze zakończysz ten dzień planowanym relaksem z książką, czy przed telewizorem. Z tą różnicą, że teraz brzydka pogoda za oknem będzie cię cieszyć, a nie wprawiać w kiepski humor. Powoli zbliżasz się do domu, biegniesz już całkiem wolno, by uspokoić oddech i tętno. Nagle zza zakrętu wyłania się jakiś inny biegacz, również uwalany błotem i cały mokry. Uśmiechacie się do siebie szeroko i machacie sobie ręką na pozdrowienie. Dzielicie wyjątkową więź, bo tylko biegacz może zrozumieć to, co obydwoje właśnie czujecie; do tego nie potrzeba słów. Czujesz zmęczenie, jesteś kompletnie przemoczona, twoje buty są całe brudne od błota, nawet spodnie na łydkach są miejscami zabrudzone. Jednocześnie czujesz się świetnie, czujesz, że zrobiłaś dokładnie to, co powinnaś była zrobić. Czujesz, że teraz wszystko się uda, że nikt nie wytrąci cię dziś z równowagi, że tego, co udało ci się dziś osiągnąć, nie da się zmierzyć ani wyrazić w żaden inny, obiektywny sposób. Tylko ty czujesz, co dziś zyskałaś. 


niedziela, 16 lutego 2014

Seria wpisów o wizualizacji

Chcę wypróbować na blogu, jak przyjmie się mój pomysł na serię wpisów, czyli wizualizacje. Wszystko zaczęło się od fakultetu na uczelni z technik relaksacyjnych, gdzie na zaliczenie przedmiotu mieliśmy takową napisać. Nad tematem wizualizacji nie musiałam myśleć dwa razy - wiadomo, bieganie. To, co czuję najlepiej, najbardziej, najintensywniej. W jutrzejszym poście wkleję efekty mojej pracy, które zostały opublikowane także na stronie o bieganiu - ale o tym jutro. Dziś trochę na temat wizualizacji.

Wizualizacja to obraz mentalny, opiera się ona na zdolnościach wyobrażeniowych i stymuluje nasze emocje. Obraz ten powstaje poprzez oddziaływanie na nasze zmysły (głównie wzroku, słuchu i węchu, ale także dotyku i smaku), najczęściej wywołuje w nas emocje pozytywne (np. radość, odprężenie, przyjemność, podekscytowanie). Wizualizacja jest skonstruowana w taki sposób, by spełniać określone cele. Znajduje zastosowanie w wielu dziedzinach, takich jak:  


  1. Treningi radzenia sobie ze stresem
  2. Medycyna - wspomaga leczenie chorób somatycznych (cielesnych)
  3. Treningi sensomotoryczne - wykorzystywana np. przez sportowców - głównie przy trenowaniu dokładności i szybkości ruchów
  4. Mnemotechniki - czyli metody zapamiętywania informacji (np. pałac pamięci, czyli domena takich postaci, jak Mentalista czy Sherlock, co jest jedną z ich cech, które czynią ich tak interesującymi)
  5. Psychoterapia - stosowana w leczeniu fobii, depresji, szkodliwych nawyków

Jednym ze sposobów wywołania w naszych umysłach takiego obrazu mentalnego jest instrukcja wyobrażeniowa, czyli zestaw sugestii, najczęściej słownych, dzięki którym wiemy, jak spełniać po kolei nasze zadanie, czyli konstruowanie określonego wyobrażenia (Soszyńska i Francuz, 2007). 
Psychologowie sportu wyróżniają techniki wizualizacyjne zewnętrzne i wewnętrzne. W tych pierwszych wyobrażamy sobie siebie samych z zewnątrz, patrzymy, jak wykonujemy jakąś czynność (w przypadku sportu - patrzymy na siebie trenujących). Natomiast w przypadku technik wewnętrznych, obserwujemy się od wewnątrz, jesteśmy we własnym ciele. Wizualizacja jest również skuteczną metodą zwiększania pewności siebie (Aksamit, 2005).

Wizualizacje znajdują tak szerokie zastosowanie, że moim zdaniem przydadzą się również na blogu. Pisząc je na pewno skorzystam z tego sama, bo podniosę swoją motywację i jak tylko oderwę palce od klawiatury, to pójdę zrobić to, o czym pisałam. Na początek wrzucę to, co już mam napisane - bieganie w brzydkiej pogodzie, przy małej ilości czasu i znajdowaniu wielu wymówek, czemu by jednak nie wyjść i nie biegać. A później? Wydaje mi się, że wizualizować można sobie dosłownie wszystko. Od biegania na zawodach przez zrobienie treningu kardio czy ćwiczenie jogi, aż do sprzątania domu i nauki/pracy. Oczywiście będę pisać tylko o tym, co potrafię opisać i w czym mam pewne doświadczenie, żeby wizualizacja nabrała jakiejś mocy oddziaływania, przynajmniej na niektóre, podobne do mnie osoby.

To co? Startujemy jutro. Zapraszam serdecznie do motywowania się:)

A na koniec mała motywacja do uprawiania jogi dla Was :)




Let's be fit together! (:
 

Bibliografia:
Aksamit, W. (2005). Wpływ pewności siebie na skuteczność działania sportowego. Sport Wyczynowy, 7-8, 43-49.
Soszyńska, E. i Francuz, P. (2007). Wpływ aktywizacji wyobraźni na myślenie dywergencyjne oraz na odbiór wrażeń płynących z ciała. W: P. Francuz (red.), Obrazy w umyśle. Studia nad percepcją i wyobraźnią (s. 291-314). Warszawa: Wydawnictwo Naukowe SCHOLAR.

środa, 12 lutego 2014

Narty biegowe

Wczoraj wróciłam z pierwszego w życiu wyjazdu na narty biegowe, drugiego w życiu wyjazdu na narty w ogóle. Poprzedni raz z nartami miałam do czynienia ok. 13-14 lat temu, więc nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać. No, ale przecież biegam, kondycję mam dobrą, w zeszłym tygodniu pobiłam swój dystansowy rekord - 11,2 km - więc co to dla mnie? Dobry trening uzupełniający, ba, zastępczy nawet. Czyżby?

Pierwszy dzień to była rzeź niewiniątek. Oj tak. Moje radosne oczekiwania zderzyły się hałaśliwie z gorzką rzeczywistością bycia w roli świeżaka na nartach i w bólach zrodziło się moje płaczące, rozpaczliwie łapiące powietrze rozczarowanie. Dlaczego? Na początku zapoznajmy się może co nieco z teorią biegania na nartach. Oczywiście z punktu widzenia osoby początkującej, którą jestem, przedstawię tyle wiedzy, ile było mi potrzeba, by zacząć.

Dwa główne style biegania na nartach to styl klasyczny i łyżwowy.

W stylu klasycznym narty prowadzi się równolegle, jest to styl od którego, z tego co rozumiem, się zaczyna. Styl łyżwowy to nieco wyższa szkoła jazdy i z reguły najpierw opanowuje się klasyka. Dla większej jasności mojego wywodu, sięgam po dodatkową wiedzę na stronę nabiegowkach.pl, gdzie dowiaduję się właśnie, że w klasyku wyróżniamy kilka różnych kroków, co jest całkiem logiczne i w trakcie takiej naturalnej nauki, jaką przeszłam ja (czyli mój facet rzucił mnie prosto na trasę i na bieżąco mówił mi, co i jak), po prostu dostosowuje się krok do warunków, bez zbędnej wiedzy definicyjnej i typologicznej. Podstawowy krok to tzw. klasyczny krok naprzemianstronny, gdzie wysuwając jedną nogę do przodu i wchodząc nią w ślizg, rękę z drugiej strony wyciągamy do przodu i opieramy kijek o ziemię, i tak na zmianę. Wygląda to tak: Krok klasyczny naprzemianstronny
I tego kroku nie mogłam załapać za żadne skarby. Mój chłopak bacznie mnie obserwował i dawał różne rady i wskazówki, mówiąc, co robię źle, ja starałam się to poprawiać, jak tylko mogłam i nic. Największą trudność stanowiła dla mnie naprzemienność tego kroku i poruszanie rękoma - mają być wyprostowane, ugięte? W którym miejscu mam opierać kijek? Pod jakim kątem wbijać kijki w ziemię? Ręce trzymać przy sobie, czy wyciągać je do przodu? Niby prosta rzecz, ale przebiegnięte 5 km pierwszego dnia pozostawiło mnie zupełnie bez nadziei.
Inne rodzaje kroków w klasyku to jednokrok, dwukrok, krok rozkroczny i bezkrok, po ich dokładny opis zapraszam na stronęna kanał na yt

Drugi styl biegania na nartach to styl łyżwowy. Jak sama nazwa mówi, prowadzi się tu narty pod kątem w stosunku do kierunku jazdy, tak jak w jeździe na łyżwach czy łyżworolkach. Wygląda to mniej więcej tak: technika łyżwowa. 

Sprzęt do biegu stylem klasycznym i łyżwowym nieco się różni, w tej drugiej technice narty są nieco krótsze, a kijki dłuższe, itp. Na tym poziomie wtajemniczenia nie wnikam w szczegóły. Łyżwa jest trudniejsza, więc nawet nie próbowałam biegać tym stylem, nie miałam też takiej ambicji:) 

Do tej pory moje wrażenia brzmią pesymistycznie, zdaję sobie z tego sprawę. Moje nastawienie zrobiło się jeszcze bardziej negatywne, gdy w pewnym momencie nie złapałam równowagi i zwyczajnie padłam na kolana, jakkolwiek by to nie brzmiało. Na szczęście lekko i niegroźnie, nic się nie stało.

Drugi dzień był... olśnieniem. Poszłam, wpięłam narty i już jakoś biegłam. Nie musiałam skupiać się już na odpowiednim ruszaniu nogami, na ustawianiu kijków, na rozprostowywaniu rąk. Załapałam ten rytm i zaczęłam nawet czerpać z tego przyjemność, w dodatku dzień był cudowny, bardzo słoneczny i ciepły, a widoki zapierające dech w piersiach. 


Tym bardziej mnie to dziwi, że tego dnia przez 3 km praktycznie cały czas podbiegaliśmy pod górę, a torów prawie nie było ze względu na topniejący dość mocno śnieg, poza tym było bardzo ślisko, bo to, co natopniało zeszłego dnia, przez noc zamarzło. No i na koniec powrotne 3 km zjeżdżaliśmy w dół, co prawda łagodniejszą trasą, niż się wspinaliśmy, ale zjazd to zjazd! W nartach biegowych jest dość zdradliwy, bo nie ma za bardzo jak hamować, a ja na nartach nie czuję się zbyt bezpiecznie, bo zjeżdżać nie umiem kompletnie. Podsumowując te wszystkie minusy - było cudownie! Ostatniego dnia już kompletnie wymiatałam, zrobiliśmy łącznie 9,6 km, a ja już biegłam tak swobodnie i płynnie, że nawet mój chłopak czasami nie mógł mnie dogonić. A tak wyglądały staty połowy naszego dystansu na moim runtasticu:




Jeśli z doświadczeń wyniesionych z tego wyjazdu mogę sformułować jakąś radę dla biegaczy, czy ogólnie ludzi aktywnych, którzy nie mieli do czynienia z nartami, a zastanawiają się nad spróbowaniem takiego rodzaju wysiłku, to będzie ona brzmiała: just do it! Dla mnie było to wspaniałe doświadczenie, mimo początkowego negatywnego nastawienia i trudności z nauką, a przecież nawet nie miałam instruktora. Ja osobiście zdecydowanie od teraz będę wybierać się regularnie na biegówki, nawet porządny upadek i mocne poobijanie się na koniec wyjazdu nie zmieniło mojego zdania...

Let's be fit together! :)

czwartek, 6 lutego 2014

February

Wczoraj ułożyłam plan treningów na luty. To będzie naprawdę zajęty miesiąc:) Mam strasznie dużo rzeczy do nadrobienia przez te ferie, no i kilka wyjazdów, więc muszę wszystko mieć dokładnie zaplanowane, żeby mieć szansę ze wszystkim się wyrobić.
Moje cele na luty to:
  1. Zwiększenie dystansów w bieganiu - chcę wreszcie wrócić do biegania po 10 km, a pogoda jest do tego teraz cudowna.
  2. Ukończenie plank challenge - wyzwanie kończy się na 5 minutach, ale ja chcę kontynuować i zobaczyć, do ilu minut uda mi się dojść.
  3. Ukończenie wyzwań jogowych z Erin Motz - a co za tym idzie lepsze rozciągnięcie. Na ukończeniu wyzwań jednak na pewno nie zakończę, będę do nich wracać nieustannie, bo ćwiczenia z nią są cudowne po prostu. Poza tym dużo jogi na warsztatach, gdzie pewnie nauczę się dużo nowych rzeczy i ćwiczenie takich pozycji jak crow pose, wild thing pose, wheel pose. I moje standardowe pozycje do rozciągania.
  4. Biegówki - pierwszy raz w życiu się na nie wybieram i mam nadzieję, że je pokocham:)
  5. Boczki - mam zestaw ćwiczeń w desce, które podobno są zabójcze dla boczków. Mam z nimi problem - nie są duże, ale przy niezdrowym trybie życia w liceum niestety się pojawiły, więc czas najwyższy się ich pozbyć i wymodelować ładnie sylwetkę:) 
  6. Praca nad brzuchem - na koniec miesiąca chcę widzieć kolejne efekty, czyli jeszcze mniej tłuszczyku (to głównie dzięki bieganiu i mixerowi) i więcej mięśni (dzięki desce, mixerowi, ćwiczeniom na boczki i jodze).
  7. Rozciąganie do szpagatu - nie zakładam sobie, że na koniec miesiąca będę już swobodnie siedziała w szpagacie, bo to chyba niemożliwe. Chcę codziennie poświęcać 10 minut na rozciąganie, a może za 2-3 miesiące osiągnę cel. Na koniec lutego na pewno też już będą fajne efekty:)

Dużo? Sama jestem lekko przerażona swoją ambicją;) Ale są ferie. Skoro w czasie sesji udało mi się zrobić prawie wszystkie treningi biegowe, mixera, deskę i do tego jeszcze jogę, to nie widzę powodu, dla którego na feriach nie mogłabym dorzucić do tego trochę więcej jogi, 10-minutowych ćwiczeń na boczki i rozciągania do szpagatu:) Nie zakładam, że zrealizuję dokładnie każde ćwiczenie z mojego planu, bo nie chcę być później załamana że raz nie zrobiłam jakiegoś treningu.  Ale zakładam, że zrobię znaczną większość z tego planu:



Wydrukowaną wersję wieszam dziś na ścianę, a za godzinę startuję z jogą, szpagatem i biodrami. Popołudniu 10 km po pięknych ścieżkach, z mamą i siostrą (tak, mam to szczęście, że moja mama i siostra też biegają i ćwiczą mixera i jogę, a co lepsze - to DZIĘKI NIM ja zaczęłam biegać, one zaczęły 3 miesiące wcześniej), może nawet porobimy zdjęcia biegowe, bo krajobraz w tamtym miejscu jest teraz piękny. Wieczorem wreszcie łyżwy z siostrą i ruszamy z feriami na całego.

W kolejnym semestrze zapisuję się na fakultet z psychodietetyki - już jestem cała podekscytowana. Mam nadzieję, że dowiem się tam wielu ciekawych i przydatnych rzeczy i dowiem się, jakie książki na ten temat warto przeczytać, a wszystko co mnie zaciekawi i uznam za przydatne, będę wstawiać oczywiście tutaj. Z przypisami do literatury;)

Let's be fit together!

wtorek, 4 lutego 2014

Słów wstępu kilka.

Próba mikrofonu... ;)
Layout zrobiony! Za pisanie zabiorę się, jak odeśpię sesję...


EDIT:
Dobrze. Czas chyba coś naskrobać na rozgrzewkę, mimo że już 1:20, a ja przecież miałam odespać sesję, wypocząć, zregenerować siły... Ale kto by miał na to czas, skoro tyle rzeczy czeka do nadrobienia?;)

No i oto jestem, zawinięta w czerwony koc, przecierająca zmęczone oczy. Chęć rozpoczęcia pisania jednak w tym momencie wygrywa.

Najistotniejsza kwestia na początek:

Kim jestem?

Najprostsza odpowiedź - jestem Vit. Obecna w świecie fit od niedawna, mimo że przedsylwestrowo świętowałam już (?) 22. urodziny. Do dziś dziwię się, że jestem teraz w tym miejscu, bo gdybym rok temu pomyślała, że moje życie będzie kiedyś tak wyglądać... Wyśmiałabym samą siebie. Jako fasolka w brzuchu mamy byłam spokojna, tak samo jako małe dziecko, oczywiście lubiłam ruch i zabawę, ale krąży rodzinna legenda, że jako niemowlę w nocy leżałam i patrzyłam się w sufit moimi wielkimi, czarnymi oczami, a mama ze strachu podstawiała mi lusterko pod nos, by sprawdzić, czy oddycham. Dziś ta cecha prawdopodobnie pomaga w tym, że podczas biegania nigdy mi się nie nudzi, a nawet nie lubię w trakcie słuchać muzyki :) W podstawówce trenowałam siatkówkę, ale strasznie był ze mnie chorowity materiał, więc nawet gdy osiągnęłam szczytową formę, to szybko ją traciłam. Gimnazjum? Pierwsze problemy ze stawami i nie ćwiczenie na w-fie, bo nauczycielka była spoko. W międzyczasie coraz mniej aktywnego spędzania czasu, czyli jeżdżenia na rowerze, rolkach, pływania. Liceum to czas totalnego odseparowania się od sportu, zwolnienie z w-fu od ortopedy, bo problemy ze stawami skokowymi. Mogę tylko pływać i jeździć na rowerze. Mnie to pasowało, bo to była świetna wymówka, a ruszać mi się nie chciało... Dopiero na studiach zaczęłam coś robić, stopniowo od zumby 2 razy w tygodniu na uczelni, przez początki biegania, czyli interwały 1 minuta biegu + 4 minuty marszu, aż do regularnego biegania 4 razy w tygodniu, regularnego uprawiania jogi i robienia treningów kardio 5 razy w tygodniu. I naprawdę nie było to dla mnie jakieś męczące, zniechęcające, itd. Robię to, bo to kocham. Teraz nie wyobrażam sobie życia bez sportu. Symboliczna data mojej "przemiany" to pierwsze wyjście na "bieganie" - 5.07.2013 r. Trochę czasu minęło, ale wciąż jestem żółtodziobem i wiem, że wiele jeszcze przede mną, tak naprawdę dopiero zaczynam :) W tym miesiącu jadę pierwszy raz w życiu na biegówki i na warsztaty jogowe - teraz jestem TAKĄ dziewczyną :) 








I jestem z tego niesamowicie dumna. Nieodłącznym elementem mojego życia jest też zdrowe odżywianie. Nie lubię nazywać tego dietą - to słowo często implikuje jakieś ograniczenia czy odchudzanie. Nie odchudzam się, nigdy tego nie potrzebowałam, zawsze byłam chudą dziewczyną. Mój absolutny rekord wagowy, do którego dobiłam na jakichś wakacjach all inclusive, to 55 kg przy wzroście 170 cm. Dziś ważę dużo mniej. O co mi chodzi, w takim razie? O zdrowie. O dobre samopoczucie, energię, o dbanie o siebie, przecież moje ciało to ja, choć tak często dziś oddzielamy od siebie sferę ducha i ciała. Jak się biega, ćwiczy, jedzenie jest bardzo ważne. Trzeba dostarczać organizmowi tego, czego potrzebuje, nie patrząc na kalorie (do dziś nie mam pojęcia, jak liczyć kalorie, ile powinnam ich jeść, itp.), dlatego jem warzywa, owoce, chude mięso, nabiał, orzechy, dobre tłuszcze, złożone węglowodany, pełne ziarno, produkty zbożowe, piję litrami zieloną herbatę i wodę mineralną. Ale też prawdziwe, ciemne kakao, masło orzechowe, gorzką czekoladę o dużej zawartości kakao, miód, a gdy mam nieodpartą ochotę na fast food, co przy zdrowym trybie życia zdarza się NAPRAWDĘ rzadko, przynajmniej mi, to po prostu kupuję i jem, tak jak ostatnio po najbardziej stresującym egzaminie. To samo tyczy się słodyczy, słonych przekąsek, pizzy. Ale nawet jak je jem, to czuję, jak źle wpływają na mój organizm... Nigdy za to nie ruszę już chyba białego cukru i słodkich napojów, szczególnie gazowanych. Wystarczy ustabilizować poziom cukru we krwi i trochę się "oduzależnić" od węglowodanów, a później samo wszystko się układa. Zaznaczam, że kiedyś moje odżywianie było zgrane z zerową ilością sportu w moim życiu, czyli żyłam słodyczami, fast foodami, pizzą, białym chlebem i produktami z białej mąki, niezdrowymi tłuszczami, no i oczywiście tonami ładowałam w siebie biały cukier. Także moje życie jest zupełnie inne niż kiedyś...

I stąd moja potrzeba, by o tym pisać. Mam swoje cele, swój ideał figury, do którego dążę, a do tego wszystkiego potrzeba na pewno jednej rzeczy - motywacji. Czas sprawdzić, czy rzeczywiście napisanie czegoś na klawiaturze i wysłanie tego w czeluście internetu działa na psychikę tak zobowiązująco.

Poza zdrowym trybem życia mam oczywiście jeszcze samo życie, więc nie zamierzam pisać tylko i wyłącznie o tym. Studiuję taki kierunek studiów, który jednocześnie należy do moich zainteresowań, bo może pasja to na razie za duże słowo. Często dostarcza mi tematów do refleksji, więc od czasu do czasu będzie nieco psychologicznie.
Po studiach chciałabym pójść w okolice psychodietetyki, psychologii sportu i zdrowia, bo to idealnie łączy moje zainteresowania. Co z tego będzie? Zobaczymy. Dziś zamierzam po prostu poświęcić się swoim pasjom i dzielić się tym ze światem :)
Pierwszy raz piszę dla ludzi - mam drugiego bloga, na którym jest ze 30 wpisów, które są widoczne tylko dla mnie, bo pisanie bloga zawsze spełniało dla mnie funkcję pamiętnika. Może nie zawsze, ale najczęściej. Spróbuję to zmienić, a czy znajdą się czytelnicy, to już inna kwestia :)

Na pewno się nie znajdą, gdy będę pisać tak długie posty, więc na tym dziś zakończę.
Podstawowe informacje o sobie przedstawiłam, na tym będę budować moją dalszą historię - moje cele, moje sukcesy i porażki, a także co nieco mojej wiedzy, zdobytej tu i ówdzie, na temat zdrowego odżywiania, biegania, jogi, ćwiczeń.

Zapraszam Was do tej wspólnej podróży :)

Let's be fit together!