niedziela, 27 kwietnia 2014

Piękna papryczka uwodzi kształtem


 Dziś kolejna książka poruszająca najgłębsze zakamarki duszy i ciała każdej kobiety.

"Piękna papryczka uwodzi kształtem" - Autor Edyta Draus. 

Ta książka to super napisany przewodnik dla kobiet w zakresie dietetyki, ćwiczeń, motywacji i co najważniejsze samoakceptacji. Dzięki słowom (jakże dowcipnym czasami i jakże dobitnym czasami) zrozumiesz, że Twoje ciało jest odzwierciedleniem Twojej duszy. Jest także, a może przede wszystkim "Twoją wizytówką, kartą przetargową i powinno być wielką miłością Twojego życia. I tylko od Ciebie zależy, jak wygląda i jak się w nim czujesz. Bycie kobietą to prezent. Bycie piękną kobietą to już Twój wybór!" To słowa Pani Draus. 
Może niektóre kobiety zniechęcą się, gdy się dowiedzą, że Pani Edyta jest kulturystką, ale przeczytajcie tę super książkę, bo pokazuje nam kobietom jak być piękną, jak sprawić, by czuć się atrakcyjną i ważną. 
To nieważne, że autorka jest specjalistką w obcej nam dziedzinie sportu, ona nie nakłania do uprawiania kulturystyki, ona w przystępny sposób pokazuje nam ćwiczenia siłowe kształtujące naszą sylwetkę i jak każde z nich wpływa na konkretne partie naszego ciała. To, jak z tego skorzystamy, to już nasza indywidualna sprawa, ale przy okazji wskazuje na ważne aspekty diety, ociera się też o psychologię, a robi to tak w dowcipny i wciągający sposób, że czyta się ją jednym tchem. Niewiele książek pomaga poczuć się lepiej w swoim ciele i tak pozytywnie nastraja do pracy z nim. To niezwykle motywujący przewodnik dla kobiet, które chcą też coś w sobie zmienić:)
Rewelacyjna książka!!!  Polecam - Kasia



wtorek, 22 kwietnia 2014

Jeszcze raz o owsiance:)

Dziś jeszcze raz o płatkach owsianych:)
Martusia pisała już o nieocenionych mocach owsianki na śniadanie. Nieosławiona owsianka, czyli owies – super zboże, czyli właśnie płatki owsiane, to samo bogactwo dla naszego organizmu. Wpadłam na pomysł napisania tego posta, bo tak naprawdę w piątek przypadkowo zobaczyłam w sklepie płatki owsiane zwykłe, a zawsze kupowałam tylko płatki owsiane górskie, zdając sobie sprawę o ich wyższości nad błyskawicznymi (przetworzonymi i z wysokim indeksem glikemicznym).  Nie spotkałam się jednak dotychczas z płatkami zwykłymi, a więc kupiłam w ten rzeczony piątek i zwykłe i górskie, coby organoleptycznie zbadać różnicę między nimi. Z moich badań wynikło, że te zwykłe są mniej rozdrobnione, twardsze i większe od tych górskich. Ale czy zdrowsze?

Nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła drążyć tematu płatkowego i w końcu doszłam do różnic:
•    płatki owsiane  zwykłe - poddane są najmniejszej obróbce hydrotermicznej,
•    płatki owsiane górskie - poddane są już w większym stopniu przetworzeniu,
•    płatki owsiane błyskawiczne - poddane są w wysokim stopniu przetworzeniu (nie jadamy ich).
Zawsze kupowałam tylko górskie, a od teraz przerzucam się na zwykłe (chociaż te górskie też są ok).  

Poprzez to, że kiedyś nasze babcie wciskały nam rozklejone ziarna owsa na mleku, taką obleśną breję bez żadnych smakowych dodatków i w dodatku z kożuchami (chociaż ja je lubię i wyjadam wszystkim z talerzy czy to z owsianki, czy to z kakao), to w dalszym ciągu podejrzliwie traktujemy płatki owsiane. Czas to  zmienić! Naprawdę warto wykorzystać bogactwo, jakie niesie ze sobą owies.

Dlaczego owies jest zdrowy i warto jeść go nawet codziennie?
  1. Posiada dużą zawartość błonnika pokarmowego, co pomaga obniżać stężenie cholesterolu we krwi. Przeprowadzone badania wskazują na to, że spożywanie 70g (czyli małej miseczki) płatków owsianych w ciągu dnia przez kilka tygodni powoduje obniżenie cholesterolu całkowitego we krwi o około 5-6mg/dl. Osoby obciążone dziedzicznie chorobami układu krążenia  powinny traktować więc płatki owsiane jako swego rodzaju lekarstwo.
  2. Płatki owsiane dzięki dużej zawartości właśnie w/w błonnika pokarmowego wpływają korzystnie na uczucie sytości. Dzięki temu łatwiej jest nam osiągnąć wymarzoną masę ciała i idealną sylwetkę.
  3. Zawarte w owsie, a raczej w występującym w nim błonniku - β-glukany są szczególnie ważne dla ludzi mających kłopoty z przewodem pokarmowym. Pod wpływem gotowania zamieniają się one w gęsty śluz mający właściwości żelujące, ochraniający błonę śluzową. Włókna pokarmowe (czyli właśnie inaczej mówiąc błonnik) będące naturalną częścią owsa wpływają korzystnie na trawienie i zapobiegają powstawaniu zaparć.
  4. Płatki owsiane dzięki niskiemu indeksowi glikemicznemu normują stężenie cukru we krwi. Warunkiem tego jest jednak to, aby zalewać je odtłuszczonym mlekiem, jogurtem naturalnym,  kefirem lub tylko samą wodą.
  5. Owies oprócz błonnika pokarmowego dostarcza nam szereg witamin i składników mineralnych, które warunkują zdrowie i prawidłowe funkcjonowanie organizmu.
  6. Płatków owsianych po ugotowaniu można używać w nadczynności tarczycy oraz przy nadciśnieniu tętniczym.
  7. Płatki owsiane zaliczane są do środków zwiększających popęd płciowy, również odmładzających i przeciwdziałających przedwczesnemu starzeniu się organizmu.
  8. Owies korzystnie działa na błony śluzowe i aktywizuje hormony.
  9. Przyśpiesza gojenie ran, bo działa przeciwzapalnie i przeciwbólowo.
Jeszcze raz podkreślam, że dla uzyskania zdrowotnych właściwości płatków owsianych najlepiej wybierać te, które są najmniej przetworzone, a więc płatki owsiane zwykłe bądź górskie. Uważam, że płatków nie musimy gotować, ale takie suche podrażniają żołądek, a zatem do owsianki na śniadanie, zawsze wieczorem 4 łyżki płatków zalewam w miseczce odrobiną chłodnej przegotowanej wody i przykrywam talerzykiem. Taka prytka czeka na ranek, bo wtedy, jak już Martusia wspominała, można dodać wszystko, co się nawinie, i na słodko, i na słono. Ja jem na słodko, a więc dodaję łychę miodu, pokrojone jabłko obowiązkowo (jeśli są inne owoce to tez mogą być, ale dla mnie podstawa to jabłko), troszkę soku z cytryny, orzechy włoskie, laskowe, pestki dyni, migdały, płatki kokosowe, obowiązkowo dla biegaczy nasiona chia, owoce goji, też obowiązkowo siemię lniane, otręby owsiane, słonecznik i co mi akurat wyciągnie się ze zdrowej szuflady.

Martusia dodaje natomiast obowiązkowo daktyle, dżem Babuni Eluni i wiórki kokosowe, a najbardziej lubi owsiankę z truskawkami albo borówkami i daje mniej tych kalorycznych dodatków niż ja. Moja owsianka to bomba kaloryczna (nie każdy może sobie pozwolić na wrzucanie do niej wszystkich ulubionych orzechów, bakalii czy owoców, dlatego trzeba sobie samemu stworzyć idealną owsiankę, ja akurat mogę szaleć z dodatkami, dlatego to robię), ale także bomba energetyczna na cały dzień. Takie śniadanie daje poczucie sytości i daje kopa energetycznego na cały dzień. Ponadto jako ciekawostkę można tu przytoczyć, że Helena Rubinstein – niezwykle mądra i bardzo piękna kobieta – serwowała swoim klientkom miseczkę owsianki (tzw. surówki piękności Heleny Rubinstein), a więc coś w tym jest:) Ja chyba przesadzam z porcją owsiany, ale cóż poradzę, że lubię:) Odsyłam do Martusi przepisu. Tylko w moim talerzu jest jej zawsze trochę więcej.



Wprowadzając do swojej codziennej diety duże ilości błonnika pokarmowego nie można zapomnieć o odpowiednim nawadnianiu organizmu. Błonnik działa jak szczotka czyszcząca nasze jelita z resztek pokarmowych, ale tylko w towarzystwie dużych ilości płynów – najlepiej wody mineralnej, herbat owocowych, zielonych lub ziołowych.
Jeszcze na zakończenie taka ciekawostka żywieniowa:)
A mianowicie, raz w tygodniu robię sobie dzień owsiankowy. Jest to dzień oczyszczający organizm. Zawsze w środę (chociaż po świętach zrobiłam go dziś, tzn. we wtorek) przygotowuję sobie owsiankę, którą przez cały dzień jem co 2-3 godziny. Wychodzi 5-6 dużych talerzy owsiany. Nie jestem głodna, jestem syta i super oczyszczona wewnętrznie i zewnętrznie też, bo moja skóra, mimo że coraz starsza i bardzo sucha, to jest nawilżona i odżywiona.
Do przygotowania jednodniowej owsianki oczyszczającej potrzebna są 2 litry mleka 0,5 % tłuszczu oraz 6-7 łyżek płatków owsianych zwykłych lub górskich (nigdy błyskawicznych). Gotujemy z tych składników rano owsiankę. Jak wcześniej wspomniałam takie dwa litry owsiany mamy zjeść przez cały dzień w 5-6 posiłkach. Nie jemy nic oprócz owsianki, możemy za to do woli pić wodę, herbatki zielone, ziołowe i owocowe tylko absolutnie bez cukru. Owsianki tez nie doprawiamy niczym i nie dodajemy do niej niczego. Po prostu pakujemy w siebie taką dziewiczą – tylko mleko i owies. Należy pamiętać, że porcje, które zjadamy, mają być podgrzane. Ja do pracy zabieram dwie porcje i zawijam je w folię aluminiową, gazetę i ściereczki i owsianka o 9.00 i 12.00 jest ciepła. Do każdej porcji należy dosypać po 2-3 łyżki owsianych otrębów.
Po takim dniu jesteśmy oczyszczeni i zdrowsi. Polecam. Dla niektórych może się to wydawać monotematyczne, ale mi akurat owsianka smakuje, a więc jest ok.

Jako następną ciekawostkę, już naprawdę na zakończenie, zapodam kilka dodatkowych możliwości wykorzystania płatków owsianych, a mianowicie:
  • w połączeniu z olejem kokosowym, bakaliami, orzechami, rozmaitymi pestkami, owcami goji i jeszcze czym tam chcemy, stworzymy pyszne zdrowe ciasteczka owsiane (oczywiście bez cukru!),
  • ja używam w kuchni mąki owsianej do naleśników, gofrów i w ogóle do wszystkiego,
  • do stworzenia super oczyszczającej maseczki kosmetycznej w połączeniu z miodem i mlekiem,
  • w połączeniu z olejem kokosowym do spodów serników i innych ciast zamiast ciasta kruchego.
I jeszcze wiele innych możliwości, ale najlepsza jest owsianka - bomba energetyczna!

niedziela, 20 kwietnia 2014

Flow - poczucie przepływu.

Dziś będzie tak poważnie, naukowo. Psychologicznie. Źródłem informacji jest jedna tylko, aczkolwiek opływająca w informację, pozycja, dlatego daruję sobie przypisy w nawiasie po każdym zdaniu i źródło cytowania wstawię na końcu posta. Całość tekstu jest efektem mojego przeżucia, połknięcia i przetrawienia zawartej w książce teorii, opartej oczywiście na wynikach badań autora. Brzmi groźnie, co? Mimo wszystko zapraszam, bo będzie o czymś tak powszechnym i pożądanym przez nas, jak szczęście. I droga do niego.



Już Arystoteles twierdził, że obiektem największego pożądania ludzkiego jest szczęście. Szczęście i tylko szczęście - wszelkie inne nasze zachcianki, pragnienia i potrzeby mają dać nam właśnie poczucie szczęścia. Próbujemy osiągnąć je na różne sposoby - poprzez zdrowie, piękno, pieniądze, władzę, itp. Szczęście to pojęcia złożone i niejasne. Czym jest szczęście? Spróbujcie je zdefiniować, na własne potrzeby. Czym dla Was jest szczęście? Okażę się, że dla każdego czymś innym. Jak zdefiniować tak zróżnicowane zjawisko? I w efekcie tego - jak określić sposób na osiągnięcie tego stanu, skoro nie wiadomo dokładnie, czym jest?

Mihály Csíkszentmihályi (rozwieję wątpliwości - jest Węgrem) postawił sobie pytanie: kiedy ludzie czują się najbardziej szczęśliwi? I przez 25 lat stopniowo odpowiadał na to pytanie, przeprowadzając badania i rozwijając swoją teorię.

To, co możemy określić na pewno, to fakt, że szczęście nam się nie przydarza. To nie jest coś, co spotykamy w swoim życiu, to nie jest coś, co zależy od przypadku. Nie zależy od wydarzeń zewnętrznych, ale od... naszej interpretacji tych wydarzeń. Wiecie, co to znaczy? Że nasze szczęście zależy w 100% od nas samych. Przecież to od nas zależy, jak zinterpretujemy, w jaki sposób odbierzemy konkretne zdarzenie. Możemy podjąć decyzję. Sami jesteśmy za to odpowiedzialni. To jest tak proste, a jednocześnie tak doniosłe i jestem przekonana, że dla wielu kompletnie rewolucyjne, że pokuszę się o powtórzenie tego w cytacie.
"(...) szczęście nie jest czymś, co się wydarza. Nie jest wynikiem uśmiechu losu ani dziełem przypadku. Nie można go kupić za pieniądze ani uzyskać dzięki władzy. Nie zależy od wydarzeń zewnętrznych, ale raczej od naszej ich interpretacji. Szczęście jest stanem, do którego należy się przygotować, a gdy się go osiągnie, trzeba go starannie kultywować. Każdy z nas musi bronić własnego szczęścia. Ludzie, którzy posiądą umiejętność kontrolowania wewnętrznych doświadczeń, będą w stanie sami decydować o jakości swojego życia(...)."

Wynika z tego zachwycająco prosta prawda. Jeśli jesteś nieszczęśliwy, to sam sobie jesteś winien. Oczywiście, często jesteśmy świadkami czy ofiarami traumatycznych zdarzeń. Nie jest moim zamiarem umniejszanie znaczenia tych doświadczeń, są to zdecydowanie sytuacje, kiedy mamy prawo odczuwać smutek, gniew, mamy prawo być nieszczęśliwi i zdezorganizowani, są to wręcz reakcje adaptacyjne - czyli naturalne i przystosowawcze. Wielu z nas może opowiedzieć o takich doświadczeniach w swoim życiu, wbrew pozorom nie jest to rzadkie. Czy jednak takie osoby już nigdy nie mogą zaznać szczęścia, nie mają do tego prawa? Czy już na zawsze mają tkwić w przeżytej tragedii, zakotwiczać się w niej i bać się otworzyć na szczęście? Z całą pewnością nie. Samo życie pokazuje nam, że niektóre osoby, które spotykamy, doświadczyły w życiu niewyobrażalnych trudów i traum, a dziś są uśmiechnięte i szczęśliwe. W ich sytuacji wypracowanie własnego szczęścia jest zapewne miliardy razy trudniejsze. Często jednak jest w ich zasięgu.
Tym bardziej zmotywowane powinny być osoby, które takich doświadczeń nie miały i już na starcie mają ułatwioną sprawę.  

I tutaj pojawiają się schody. Bo jeśli chcemy szukać tego szczęścia świadomie, to go nie znajdziemy. No i cały nasz entuzjazm i motywacja opada, no bo jak to? Przecież to bez sensu...

"Nie znajdziesz szczęścia, poszukując właśnie jego, ale jedynie przez całkowite zaangażowanie we własne życie, w każdy jego najdrobniejszy szczegół, dobry czy zły."

Viktor Frankl opisuje to tak:

"Nie staraj się osiągnąć sukcesu - im bardziej uczynisz go swym celem, tym trudniej będzie ci go zdobyć. Ponieważ sukces, podobnie jak szczęście, nie jest czymś, za czym można się uganiać - musi wyniknąć... jako niezamierzony efekt uboczny poświęcenia się czemuś większemu niż własny los."
Zatem odpada najprostsze rozwiązanie. Robi się nieco trudniej i bardziej zawile. Ale to nic.

Otóż do szczęścia trzeba iść naokoło. Drogą, którą Csíkszentmihályi "odkrył" w trakcie swoich 25-letnich badań. Pierwszym krokiem jest uzyskanie kontroli nad własną świadomością. Chodzi o optymalne doświadczenie. To chwile, "w których - zamiast ulegania anonimowym siłom - czujemy, że kontrolujemy nasze działania, że jesteśmy panami swojego losu. W tych rzadkich momentach odczuwamy uniesienie, głębokie zadowolenie, które przechowujemy w sobie przez długi czas i które w naszej pamięci staje się miarą tego, jakie powinno być nasze życie". Wbrew pozorom nie potrzeba do tego idealnych warunków zewnętrznych - przeżywały to nawet osoby, które były więzione w obozach koncentracyjnych! Te chwile nie zdarzają się raczej, gdy jesteśmy bierni i odpoczywamy. Chodzi o sytuację, gdy dobrowolnie doprowadzamy ciało lub umysł do granic napięcia, w celu wykonania czegoś trudnego i dla nas wartościowego. Czyli dla sportowca, nawet amatora, będzie to przekroczenie własnych granic, pobicie swojego rekordu. Dla mnie będzie to np. przebiegnięcie pierwszych w życiu 15 km, kiedy zapewne nogi będą mi się trzęsły od wysiłku i zmęczenia, ciało będzie mnie bolało i ogólnie padać będę na mordę, bo zajęłoby mi to pewnie koło 1:40. Albo urwanie kilkunastu sekund z najlepszego czasu na 5 km, czy też kilku minut na 10 km. Płuca pewnie bym wypluwała. Wszystko by mnie bolało. A na samą myśl, aż przebieram nogami ze zniecierpliwienia, żeby to zrobić. 

"Uzyskanie kontroli nad własnym życiem nie jest łatwe, a czasem może być bolesne. Jednakże w dłuższej perspektywie optymalne doświadczenia dają człowiekowi poczucie panowania - a nawet świadomość uczestnictwa w decydowaniu o treści własnego życia - co jest najbliższe szczęściu w jego konwencjonalnym rozumieniu."

Czyli... angażując się w taką czynność (są tysiące możliwości, oprócz sportu może to być pisanie wierszy, gra na instrumencie, joga, nawet matematyka), czujemy, że mamy wpływ na nasze życie. Że jest ono pod naszą kontrolą. Że robimy coś, co jest zależne całkiem od nas, robimy to z własnej woli, bo lubimy, przekraczamy jakieś swoje granice, osiągamy osobiste sukcesy i robimy coś, co nie podejrzewaliśmy, że jesteśmy w stanie zrobić. 

I to jest przepływ. Tak duże zaangażowanie i pogrążenie w danym zajęciu, że nic innego nie ma w tej chwili znaczenia, a w dodatku powtarzanie tego doświadczenia mimo czasem wielkich kosztów, żeby tylko to poczuć. Żeby poczuć przepływ. Żeby dobrze zrozumieć, o co w tym chodzi, przytoczę przykład jednej z badanych przez Csíkszentmihályi'a osób, czyli robotnika, Rico Mendellina. On często czuł przepływ w swojej pracy, a pracował przy taśmie montażowej! Jego kawałek roboty, którą wykonuje przy każdym aparacie, który jedzie na tej taśmie, powinien zająć 43 sekundy. Dziennie obrabia około 600 takich aparatów. Nuda, co? Rico pracuje tam ponad 5 lat i nieustannie odczuwa satysfakcję z pracy. Jakim cudem? Bo stara się pobijać własne rekordy, tak jak ja, gdy staram się polepszyć moje babciowe tempo w bieganiu. No i tak oto Rico szukał sposobu i drogi do tego, by obrabiać jeden aparat w jak najkrótszym czasie, doszedł do dziennej średniej (!) 28 sekund przy jednym urządzeniu. Co najdziwniejsze, nie robi tego dla pieniędzy, dla podwyżki, tylko dlatego, że sprawia mu to satysfakcję. Wystarczy mu to, że wie, iż jest w stanie to zrobić. I zbliża się ten moment, kiedy już nie będzie w stanie urwać kolejnych sekund i pracować jeszcze szybciej, dlatego chodzi na dodatkowe kursy elektroniki, a kiedy je ukończy - poszuka trudniejszej pracy i proces się powtórzy. Wtedy nie zaistnieje coś takiego, jak "nielubiana praca". Nawet tak monotonna i nie dostarczająca wrażeń praca, jak stanie przy taśmie montażowej, może dostarczać nam poczucia przepływu, a zatem szczęścia i satysfakcji. Fajnie? 

Nie opiszę tutaj całej teorii  i całej drogi do szczęścia, o której mówi Csíkszentmihályi. Dlatego zapraszam do lektury - książka napisana jest dla szerszej publiki, niż studenci psychologii :) Warto przeczytać i co nieco się na ten temat dowiedzieć. Ja, póki mam jeszcze czas do terminu oddania książki do biblioteki, napiszę jeszcze jednego posta na ten temat - o warunkach przepływu, czyli kiedy się najczęściej pojawia, przy jakich działaniach, czy są może jakieś uwarunkowania środowiskowe czy biologiczne, które zwiększają szanse na jego wystąpienie. Zapraszam więc niedługo na kolejnego posta w tym temacie.

Ja oczywiście odczuwam przepływ, gdy przekraczam swoje granice w bieganiu. Pamiętam jeszcze moje pierwsze 6 km przebiegniętych bez zatrzymywania się - cudowne uczucie. Pierwsze 10 km w życiu. Pierwsze 12 km. Poprawa czasu na 5 km. Pierwsze przebiegnięcie 10 km na zawodach z dość dobrym czasem poniżej godziny i z zatruciem pokarmowym. I właśnie to jest to. Mimo że wymiotowałam później cały wieczór, to nie żałuję. Dla tego uczucia było warto :) To jeden z powodów, dla których bieganie tak uzależnia! I nie tylko bieganie oczywiście, także inne sporty. Gorąco polecam, żebyście znaleźli dla siebie taką czynność, która pozwoli Wam na odczucie przepływu. Dajmy się ponieść :) My tak popłynęłyśmy dziś po śniadaniu wielkanocnym. Mało tego, udało nam się wyciągnąć na bieganie Dziadka Mocarza, który niegdyś (nie tak dawno temu, jak ja byłam małym szczylkiem) biegał po 14 km dziennie i chciał przebiec maraton. Niestety biegać przestał, dziś jednak znów poczuł z nami biegową radość! Co prawda nie przebiegł całego dystansu, ale jak na tak długą przerwę i 68 lat poradził sobie fantastycznie. I zapowiedział, że jutro znów zabierze nas na bieganie po swojej starej trasie biegowej - piękne leśne tereny. Bieganie z Siostrą, Mamą i Dziadkiem? To nazwę przepływem z całą mocą tego słowa:)





Csikszentmihalyi, M. (2005). Przepływ. Psychologia optymalnego doświadczenia. Taszów: Biblioteka moderatora.

sobota, 19 kwietnia 2014

Czytelnia: "Przebudzenie"

Dziś, tuż przed świętami, to super czas na rozpoczęcie naszego cyklu "rekomendacji czytelniczych". Każdy w czasie świąt czyta więcej, bo ma więcej czasu bezzawodowego i właśnie teraz spróbujemy rozpocząć nakłanianie wszystkich do przeczytania książek, które nas w jakimś stopniu w ostatnim czasie zachwyciły lub uważamy, że po prostu trzeba je przeczytać i już:)
Pierwszą pozycją, którą polecam jest:

"Przebudzenie" - Anthony de Mello

Przeczytałam ją dzięki rekomendacji Zielonej Sowy. Jest to książka takiego rodzaju, że trzeba przeczytać i albo Cię zachwyci albo załamie:)

Jestem osobą, która poszukuje prawdziwej wolności, ale takiej, gdzie kluczem jest poznanie siebie samej, zaakceptowanie siebie, a co najważniejsze szanowanie i kochanie siebie samej, bo wtedy dopiero można być szczęśliwym z innymi i dać szczęście innym. Większość ludzi nie jest w stanie przeczytać tej książki, a myślę, że znaczna część tych, którzy ją przeczytali, nie wyobraża sobie, żeby można było żyć według zasad, o których na kartach "Przebudzenia" się wspomina, a jeszcze inni mogą być zniesmaczeni lub nawet sfrustrowani.

Nie jest to w żadnym stopniu poradnik w stylu jak żyć, ale jedynie ukazanie pewnych naszych zachowań, myśli i dobitne nazwanie ich po imieniu, a wiadome jest, że takie nazwanie i wskazanie pewnych prawd o sobie nie zawsze nam się podoba, a wręcz czytając, możemy się buntować przeciw nim. Im więcej czytelnik ma problemów lub wątpliwości egzystencjalnych, tym bardziej ta książka na niego wpłynie i tym więcej szczegółów w niej dostrzeże.

Sztuka olśnienia polega na odkryciu prawdy o sobie, nazwaniu jej i przebudzeniu się z głębokiego snu! Według mnie ten zbiór rekolekcji jest pigułką zawierającą większość prawd o życiu. Nie znajdziesz na stronach złotego środka, ale wgłębiając się w treść, zaczniesz się zastanawiać i poszukiwać drogi do oświecenia. Część rzeczy niezrozumiałych w książce zaczyna się wyjaśniać w miarę przebudzania się z letargu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że większość ludzi przeczyta i powie "to nie dotyczy mnie, ja jestem ok, ja jestem porządnym super człowiekiem z pewnymi wadami, ale nie muszę się "przebudzać", ja jestem wolny i szczęśliwy". Czyżby? Nie jest tak czasem, że uzależniasz swoje szczęście od innych, że obwiniasz innych o swoje niepowodzenia, że szukasz u innych potwierdzenia swojej wartości, że uzależniasz się od innych, że czujesz się ważniejszy, bo masz wyższą pozycję społeczną, lepsze wykształcenie, jesteś ładniejszy (w Twoim mniemaniu) itd., itd.?

Ja np. wiele z tych rekolekcji wyniosłam i codziennie wracam do jakiegoś fragmentu, bo tę książkę możesz czytać nieustannie, ciągle odkrywając coraz to nowsze spojrzenie na życie. Mimo że przeczytałam ją w parę godzin, to ciągle leży na szafce nocnej i zawsze coś tam jeszcze doczytam :) I zawsze dowiem się czegoś więcej o sobie. Niesamowicie trudno jest się przebudzić. Ja, mimo że myślę, iż wiele rozumiem z tych rekolekcji, to jeszcze nie mogę powiedzieć, że się przebudziłam, bo to niesamowicie trudna i wyboista droga, coby dostrzec u siebie te niekoniecznie ok rzeczy, a co dopiero je eliminować ze swojego zakorzenionego życia. Ale staram się.

Ale “Przebudzenie” mówi także, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy egoistami, zaufanie to iluzja, a każdy z nas dąży do własnych celów, licząc się z innymi, tylko pod warunkiem zaspokojenia swoich ambicji i osiągnięcia własnego zysku. Ta myśl  załamała mnie na początku jako człowieka. Nie można właśnie takich słów odbierać wprost, bo załamka gotowa, ale właśnie mądrość polega na odróżnieniu asertywności od pychy i bałwochwalstwa. “Przebudzenie” mówi nam jednocześnie, że skupiamy się na zbyt wielu niepotrzebnych sprawach, że nasze życie  jest często pozbawione celu, a zbyt silne przejmowanie się nim to źródło naszych frustracji. Ta książka mówi nam także, że wszyscy jesteśmy równi, wszyscy mamy taką samą wartość, wszyscy powinniśmy cieszyć się życiem takim, jakie jest. To super postawa, ale jakże utopijna.

Także reasumując, dla jednych - tych silnych osobowości (takich jak ja) książka jest super i  dzięki niej dostrzegam własne zakręty i pokręctwa, ale dla tych delikatniejszych osobowości mentalnie może zasiać ziarno wątpliwości dosłownie we wszystkich słabszych stronach ich osobowości. Jednakże mimo wszystko przeczytajcie ją! Może doznacie przebudzenia!

Pomogło mi "Przebudzenie" w stawaniu się lepszym człowiekiem, pomogła mi w tym także seria książek Beaty Pawlikowskiej, ale o nich potem, raczej szybciej niż później.

O "Przebudzeniu" na: lubimyczytac.pl :)

Polecam - Kasia

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Kontrowersje w bieganiu

Biegać czy nie biegać?

To wbrew pozorom często dla biegacza ogromny dylemat. Przynajmniej dla mnie-biegacza, ale podejrzewam, że u innych też tak bywa. 

Na mnie-biegacza działają często dwie sprzeczne siły, na które składa się kilka czynników.

BIEGAĆ:

1. Miłość do biegania i odnoszona z niego przyjemność, chęć "przewietrzenia głowy", poprawy humoru, wybiegania problemów, itp., czyli bieganie jako rozrywka, jako przyjemność, jako lek i sposób radzenia sobie z codziennością.

2. Sumienność biegacza, nawet jak mi się nie chce, nawet jak zalewa mnie fala obowiązków i deadlinów, rzeczy do zrobienia na wczoraj, i najłatwiej byłoby opuścić trening i rozliczyć się ze swoich powinności, po głowie kołacze się myśl: "Ale jak to - opuścić trening?!". Czasami dopuszczalne jest przesunięcie treningu, np. z wtorku na środę, ale to też z ciężkim sercem.

3. Postępowanie wedle planu treningowego - jak przygotowuję się do startu na konkretnym dystansie i robię treningi zgodnie z jakimś planem treningowym, to serce mi pęka, jeśli nie mogę zrobić czegoś dokładnie tak, jak mam w kalendarzu. Przecież wtedy to już wszystko na marne, nie będzie efektów, jeśli nie zrobię tego tak, jak jakiś mądry Pan Trener wymyślił i ułożył...

4. Lęk przed utratą formy - zazwyczaj konieczność niebiegania dopada mnie, gdy czuję, że zbliżam się do szczytu. No i jak to? Już biegam tak dużo jak dla mnie kilometrów tygodniowo, polepszyło mi się nawet tempo, chciałam pobić rekord Mamy (cwaniara przebiegła jakiś czas temu 15 km i to na razie niepobity jeszcze rekord rodzinny), a tu co - kontuzja...? Jakże to wszystko tak zatracić tylko po to, żeby 2 tygodnie się lenić po prostu? Jak to tak nie biegać? Przecież tylko słabi nie biegają, bo coś ich boli, albo zimno jest na dworze...

5. Wszelkie inne, dalszoplanowe i bardziej poboczne motywy do biegania, czyli np.: 
  • "A bo już tak fajnie mi się łydki zaczęły umięśniać"
  • "A bo tak już mi biodra się wysmukliły, jeszcze trochę i będą takie, jak zawsze chciałam"
  • "A bo serca mi już kompletnie nie dokucza, a jak nie biegam ledwie tydzień to już mi tętno skacze"
  • dla zdrowia
  • bo jak tu powiedzieć Mamie i Siostrze, że nie poszłam biegać, bo mi się np. "nie chciało"?!

Patrząc na tę listę łatwo można stwierdzić, że gdzie tu te dylematy?! Przecież sprawa jest jasna. Same plusy. Werdykt: biegać! Ale lista minusów też może dać do myślenia...

NIE BIEGAĆ:

1. Przeziębienie. Niby tylko katar i ból gardła, nie leżę w łóżku i nie jęczę, że umieram, chodzę na uczelnię i normalnie funkcjonuję, ale za oknem -15, boli mnie też głowa, mam teraz dość intensywny czas na uczelni i ogólnie w życiu i jak się dobiję tym bieganiem i zamiast 3 dni kataru i bólu gardła zrobi się tydzień w łóżku na antybiotykach albo jeszcze gorzej? Teoretycznie bieganie zwiększa odporność i jak sobie trochę potruchtam to może łatwiej i szybciej zwalczę to lekkie przeziębienie, ale co jak czyha na mnie coś gorszego i powinnam raczej 3 dni odpoczywać i wyleżeć w łóżku najwięcej jak się da, a wysiłek pogorszy sprawę? Jak rozróżnić te dwie sytuacje?

2. Kontuzja. No boli mnie trochę to kolano, nawet bardzo, ale w sumie nie wiem od czego, przecież nic takiego nie robiłam, może trochę się przeciążyło i tyle, przecież nie będę opuszczać treningu tylko dlatego, że coś mnie tam trochę boli. No ale z drugiej strony mam już kiepskie doświadczenie z kontuzją, poszłam biegać z bólem mięśnia międzyżebrowego i skończyło się na 2-tygodniowym leczeniu kontuzji. Może lepiej odpuścić 2 treningi i zapobiec kontuzji niż później zamiast 8 treningów ją leczyć? Mądry biegacz po szkodzie...

3. Najświeższy przykład - zatrucie pokarmowe. Gdyby jeszcze chodziło o trening to pół biedy, pewnie bym odpuściła, ale tu stawka była wyższa - pierwszy start na 10 km! 5 tygodni treningów - to jeszcze nie tak dużo, jakby mogło być, no ale 5 tygodni przygotowań, a tu nagle nici, bo o 4:00 nad ranem mój organizm postanowił wyrzucić z siebie wszystko i oczyścić się całkowicie? No bez jaj! Nafaszerowałam się tabletkami i pojechałam przygotowana i  ubrana w ciuchy biegowe na bieg. Z nastawieniem, że raczej nie pobiegnę, bo czuję się jak rozdeptana guma do żucia, no ale kto wie, może mi się polepszy przez tę godzinę. Na miejscu jem banana, rozgrzewam się, obserwuję i dopinguję startujących 45 minut wcześniej na 5 km, no i już wiem - biegnę. Najwyżej zejdę z trasy, jak mi będzie źle, albo przebiegnę tylko jedną pętlę, czyli 5 km, i zostanę z Moim Chłopakiem i Siostrą i będę dopingować Mamę. Startuję z Mamą i... Biegnę. Wolniej, niż Ona, zostaję w tyle, ale przebiegam cały dystans bez zatrzymania się, bez marszu, bez przerw. Pobijam też swoją życiówkę i przebiegam 10 km w takim tempie, jakie w połowie lutego miałam na o połowę krótszym dystansie. Na ostatnich kilkuset metrach Mama, która skończyła bieg 9 minut wcześniej niż ja, ciągnie mnie do mety, biegnąc ze mną i mobilizując, że będzie mniej, niż godzina, a ja daję z siebie wszystko i mam jeszcze na tyle zapasu sił, żeby ostatni kilometr uczynić najszybszym. Po biegu jestem trochę słaba, brak mi cukru i trochę trzęsą mi się ręce, nie chce mi się za bardzo jeść, tylko pić, wolno chodzę, bo brak mi sił, no ale czuję się dobrze, jestem szczęśliwa. Na dokładkę zostaję wylosowana w losowaniu nagród i dostaję 3 pary skarpetek biegowych. Żyć, nie umierać. Jemy obiad, a później idziemy na lody, świętować nasze wyniki. Postąpiłam dobrze, czy źle? Warto było, czy nie? Pół godziny po zjedzeniu lodów wracam do punktu startu - znów romansuję z toaletą. I tak do niedzielnego popołudnia. Żałowałam wtedy i zrobiłabym wszystko, żeby się tak nie czuć, z drugiej jednak strony, jak poczułam się lepiej - to cieszyłam się, że jednak pobiegłam. Nie jestem w stanie jednoznacznie określić, czy dobrze zrobiłam. Lepsze samopoczucie tuż przed startem było złudzeniem, wynikiem działania adrenaliny. Być może nie byłoby aż tak źle, gdybym darowała sobie lody i Grześka za metą. 

4. Inne, mniej poważne argumenty przeciw:
  • Bo mi się nie chce, jestem taka zmęczona, chcę leżeć i oglądać seriale albo czytać książkę. (Wybór jest jasny, o wiele przyjemniej oglądanie seriali i czytanie książki smakuje w ramach regeneracji po biegu)
  • Bo pada deszcz, bo jest brzydko, bo szaro, bo zimno, bo mróz i -15, albo upał, żar leje się z nieba. Co takiego? Nie ma złej pogody do biegania!!!
  • Bo mam dużo do pracy/nauki, sesja jest, zarywam noce na naukę, śpię max 6 godzin, a uczę się kilkanaście godzin dziennie, nie mam sił ani czasu na regenerację.
  • Bo są święta, obżeram się świątecznym babcinym żarełkiem, jestem beczułką, która tylko turla się z lewa na prawo, żeby sięgnąć po kiełbaskę, ciasto, śledzika, kapustę, itp. Żeby nie przytyć z 49 kg na 55 kg, najlepiej jest przed przemianą w świąteczną baryłkę pobiegać jakieś 10 km :)

Oczywiście dla uzależnionych biegaczy, takich jak ja i Mama, te mniej poważne "wymówki" i argumenty przeciw nie mają znaczenia. Czasem się nie chce, to jasne, biegacz nie zawsze jest uśmiechnięto-entuzjastycznie nastawiony przed wyjściem na swój trening, często jest tak że ta racjonalna część naszego umysłu musi zmusić nas do włożenia butów i wypchać nas za drzwi, ale po 5, max 10, minutach truchtania ochota zawsze przychodzi (chyba że biegnie się z naderwanym mięśniem międzyżebrowym - wtedy trzeba dzwonić po transport do domu). Jak to mówią, jeszcze nikt nigdy nie żałował wyjścia na trening! Dylematy pojawiają się w sytuacjach, kiedy istnieje ryzyko zagrożenia zdrowia i musimy zadecydować, czy trening nie przyniesie większych szkód niż korzyści. Jak to zrobić? Chyba najlepiej wsłuchać się w swoje ciało, nauczyć się odczytywać jego sygnały. Do tego trzeba czasu, nie unikniemy też nauki na własnych błędach, bo początkujący, ale już zapalony, biegacz jest bardzo ambitny i często nie wierzy w jakieś tam kontuzje. Trzeba być ostrożnym i uważać, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Pamiętajmy, że zawsze najważniejsze jest zdrowie, ale też nie do przesady - sam katar to jeszcze żadna choroba. To samo tyczy się miesiączki u kobiet. Bieganie to mój najlepszy lek na bóle menstruacyjne, bo wydzielają się endorfiny, czyli morfiny endogenne (produkowane przez nasz organizm), które działają przeciwbólowo. Przez działanie endorfin i adrenaliny właśnie łatwo jest biegaczowi przekroczyć granicę. Zdarzają się takie przypadki, że ludzie biegną ze złamanymi kończynami, skręconymi kostkami, itp., bo nie czują bólu.

Mądry biegacz, to biegacz, który zna ryzyko i unika go, ale jednocześnie nie jest leniwy ani przeczulony na punkcie swojego zdrowia. To taki biegacz, który szuka złotego środka. Który ufa swojemu organizmowi, traktuje go z szacunkiem i wie, że przeciążenie, przetrenowanie i kontuzje mu nie służą. Wie, kiedy zwolnić i odpuścić, ale też kiedy dać sobie do pieca i wycisnąć z siebie siódme poty. 

Ja dopiero się tego uczę. Próbuję się w różnych sytuacjach, sprawdzam, co mi służy, wsłuchuję się w swoje ciało. Główne zasady? Nie biegam z gorączką, nigdy. Nie biegam z bólem zatok. Kiedy mam tylko katar i lekki ból gardła - szprycuję się acerolą i idę na lekki trening (raczej długie, wolne rozbieganie niż tempówka). Coś mnie boli? Próbuję rozróżnić, czy to zakwasy, czy coś poważniejszego, usiłuję ocenić, czy trening zaszkodzi, czy nie. Ból menstruacyjny mi nie straszny - idę biegać i wracam z lepszym samopoczuciem. Mrozy mi nie przeszkadzają, trzeba się tylko odpowiednio ubrać i może wspomagać organizm witaminą C. Świetnie sprawdzi się mikstura, o której już pisałyśmy, a dzięki której przeziębienia i wirusy już nas prawie nie dotyczą (a do pierwszego roku studiów byłam najbardziej chorowitą osobą w klasie:)). 

Jaki jest zatem werdykt końcowy? 

BIEGAĆ. Ale z głową. I... CZASAMI NIE BIEGAĆ. 

Tak po prostu. Po 2 tygodniach leczenia kontuzji wróciłam do formy biegowej bardzo szybko, a co najlepsze, bardzo szybko wzniosłam tę formę na poziom, o jakim wcześniej jeszcze nawet nie marzyłam. 

I po raz kolejny chwalimy się wynikami.
Nasza Starszawa - duma rodziny, pobiegła 10 km w 50:40. W maju na biegu w naszym rodzinnym mieście na pewno zejdzie poniżej 50 minut, a to już nie byle co! Wielkie brawa dla Mamy!
Ja z zatruciem - 59:13. Ogólnie celowałam w okolice godziny, bo najlepszy czas jaki udało mi się ukręcić na treningu 2 tygodnie temu, to było 1:03:58, startując i mając świadomość, że od 8 godzin zmagam się z zatruciem, celowałam w zmieszczenie się w czasie wyznaczonym przez organizatorów, czyli 80 minut.

Zobaczymy, o ile uda nam się poprawić czasy 25 maja. A 3 maja rozpoczynamy realizację dłuuuugiego planu treningowego do... Półmaratonu! :) 


Na finiszu dajemy z siebie tak dużo, że wyglądamy prześmiesznie :)

wtorek, 8 kwietnia 2014

Nasze bieganie już raczkuje.

Dzisiaj WIELKI DZIEŃ! Równo rok temu zaczęłyśmy biegać (ja z Julcią, bo Martusia będzie miała swoją rocznicę w lipcu, ale czynnie uczestniczy z nami w świętowaniu)! 



To było 8 kwietnia 2013 roku (znamienita data w naszym kalendarzu). Jak już wiele razy wspominałam, trudno moje początki było nazwać bieganiem, bo zaczynałyśmy od 30 sekund biegu i 4,5 minuty marszu, powtarzając taką serię sześć razy. Muszę powiedzieć, że te pół minuty było dla mnie wykańczające, miałam tak słabą kondycję, że bieg (wolny truchcik, dorównujący prędkością niemalże szybkiemu marszowi) przez 30 sekund był dla mnie powalający na łopaty, a stopy bolały niemiłosiernie (dlatego tak ważne są buty już od pierwszego treningu). Po takim treningu byłam wykończona (Julcia, z racji wieku i zaliczania lekcji w-f, na luzie wyrabiała i nawet mnie popędzała i motywowała ciągłym porównywaniem do siebie i lekką, ale i dosadną, kpiną z kondycji starszawej matki). Zaczynałyśmy od takich króciutkich przebieżek przeplatanych z marszem, ćwiczyłyśmy (nadal ćwiczymy) cztery razy w tygodniu i z treningu na trening mogłyśmy się poszczycić coraz to większą wytrzymałością. Moim przełomem biegowym był dzień, kiedy przebiegłam bez zatrzymywania się 30 minut i wtedy już wiedziałam, że bieganie to jest to, co lubię.
Teraz biegamy średnio po 10 km cztery razy w tygodniu, czasami jak mam czas, w sobotę lub niedzielę, to biegnę więcej - 12-15 km.

Nasze osiągnięcia:

1.    Bieg dla Kobiet - 5 km, czyli nasz pierwszy oficjalny bieg, gdzie ustaliłyśmy nasze pierwsze
       "życiówki" na tym dystansie:
  • Ja: 28:08
  • Jula: 31:11
  • Marta (wylazła na zawody prosto z łóżka po przeziębieniu): 35:33
2.    ZBiegiemNatury na 5 km - tutaj niestety dzieciaki nie mogły wziąć udziału w biegu głównym,
       dlatego też Julia biegła z dzieciarnią w swojej kategorii wiekowej, na dystansie 1,5 km. Nasze
       czasy trochę się poprawiły:
  • Ja: 27:21
  • Jula: 6:31, którym to czasem zdobyła I miejsce w swojej kategorii! Brawa!
  • Marta: 29:25
3.    Regularny udział w ogólnopolskiej akcji „Biegam Bo Lubię” (nawet Mąż bierze udział!!!!!!),
4.    Nasze roczne statystyki to w przybliżeniu:
  • 1200 przebiegniętych kilometrów,
  • 170 treningów,
  • 150 godzin na nie poświęconych.

Nasze cele na ten i przyszły rok:

1.    Bieg na 10 km we Wrocławiu 12 kwietnia - celujemy w godzinę z małym haczykiem,
2.    Bieg na 10 km w Bolesławcu 25 maja - tu fajnie byłoby zejść choć sekundę poniżej godziny,
3.    Półmaraton w październiku we Wrocławiu - byle przebiec!,
4.    Półmaraton w okolicach marca 2015 roku - może poniżej 2 godzin?,
5.    Maraton w połowie 2015 roku w Polsce,
6.    Największe marzenie Martusi i moje to maraton w Rzymie, Barcelonie i w Tokio.

Niestety 12-letnia Jula jest uważana przez znaczną większość organizatorów biegów za zbyt małą, by biec na 5 km, a co dopiero na dwa razy tyle. Gdzie tylko jest taka możliwość, Młoda biegnie z nami, a jak nie - to bierze udział w biegu dla dzieci na krótszym dystansie, w którym, no cóż, wygrywa :) Kiedy Jula przebiegnie swój pierwszy półmaraton? Kiedy tylko pozwoli jej na to, obecnie dopiero zaczynający dojrzewać, organizm :)

Co nam bieganie dało:
  1. Niesamowitą wolność!!!!!, 
  2. Współistnienie z naturą, z lasem, polami, rzekami, pięknym błękitem nieba, 
  3. Częste spotkania z sarnami, jelonkami, zającami, orzełkami, baranami i innymi zwierzętami 
  4. Spełnienie, a co za tym idzie - brak nudy, 
  5. Sprawność, sprawność i sprawność, podpartą oczywiście jogą, 
  6. Inne spojrzenie na odżywianie, po prostu zdrowe i racjonalne podejście do odżywiania, bo bez paliwa przecież nikt nie pobiegnie, 
  7. Kształtowanie silnej woli, wygrywanie z drobnymi ludzkimi słabościami, 
  8. Nauczyło nas racjonalnego gospodarowania czasem, 
  9. Poprawę jakości życia, 
  10. Zadowolenie, 
  11. Uodpornienie na stres, 
  12. Witalność i permanentne dobre samopoczucie, 
  13. Super czas z córkami lub innymi współuzależnionymi od biegania.
Jest super kolorowo:)


Ponadto dla mnie, jako genetycznie obciążonej chorobami serca i nadciśnieniem, systematyczny trening zadziałał kompleksowo. W jego wyniku już po kilku tygodniach zaobserwować mogłam niższe tętno spoczynkowe (w bezruchu), obniżone ciśnienie tętnicze, poziom cholesterolu na odpowiednim poziomie (chociaż wcześniej akurat ten był ok), znacznie zwiększoną wydolność organizmu. Przestałam brać leki na serce, które przyjmowałam już od kilku lat. Martusia także nie ma już napadów wysokiego tętna i złego sercowego samopoczucia. Ponadto nasz układ mięśniowy i kostny stał się znacznie mocniejszy, dziewczyny mają mocny brzuch, plecy, łydki, uda, ramiona (ja chyba też!). Nie jesteśmy zwiotczałe, choć niektórzy zjadliwcy twierdzą oczywiście, że jesteśmy za chude, ale w kosmos z nimi! My lubimy być „chude”! Tak się dobrze czujemy.
Same pozytywy, a więc „jak tu nie biegać!”?.

Dziś świętujemy !!!

Zajadamy lody, ciasto z kaszy jaglanej i jabłek oraz własnoręcznie zrobione czekoladki:)


Zajadamy się węglowodanami, ale wcześniej ten roczek uczciłyśmy z Julcią (bo Marta też, ale we Wrocławiu) średnim wybieganiem połączonym ze wspominkami w pokonywaniu pierwszej trasy (wówczas w naszym mniemaniu superciężkiej). To co pokonywałyśmy na początku w marszobiegu w 30 minut, teraz na luziku biegniemy w 10 minutek. Dzisiaj biegłyśmy właśnie naszą pierwszą trasą i wspominałyśmy z rozrzewnieniem jakie z nas były maniany, a teraz takie pakerki:) Jesteśmy szczęśliwe, bo biegamy!!!! A na zwieńczenie treningu w domu jeszcze joga dla biegaczy, także czujemy się jak po SPA (Marta tak to nazwała) :)



Zachęcam wszystkich do biegania, bo to jest ekstra fajna zabawa i powód do wspólnego spędzania czasu ze współbiegaczami, czyli współuzależnionymi, czyli w naszym przypadku matki z córkami:)


wtorek, 1 kwietnia 2014

Ciasteczka serowo-kokosowe z malinami

Dzisiaj ciasteczka serowe w zdrowej wersji. Do ich wykonania zainspirował mnie przepis znajomej z pracy. W oryginale przygotowuje się je z tłustego sera białego, masła i białej mąki. Ja zaryzykowałam i użyłam innych produktów:)  Zrobiłam je na swoje urodziny i bardzo nam posmakowały.

Ciasteczka serowo-kokosowe z malinami


Składniki:

50 dkg mąki żytniej razowej,
50 dkg odtłuszczonego twarogu ( może być własnej roboty, ale twaróg, bo labneh się nie nadaje), 
30 dkg oleju kokosowego (w konsystencji twardej)


50 dkg świeżych jędrnych malin,
4 łyżki mąki kokosowej do obtaczania malin,
ewentualnie ksylitol do posypania, ale to niekonieczne...


 


Działamy:

  1. Z mąki, twarogu i oleju kokosowego zagniatamy ciasto, jeśli potrzeba, dla dobrej konsystencji ciasta, dosypujemy więcej mąki żytniej,
  2. Wyrabiamy ciasto i zbitą, dużą, szarawą kulę odstawiamy zawiniętą w folię aluminiową do lodówki, aby odpoczęło, wystarczy 10 minut.
  3. W tym czasie do miski wsypujemy mąkę kokosową, 
  4. Opłukujemy maliny, odsączamy na durszlaku i przekładamy je do kolejnej miski.
  5. Następnie po upływie w/w czasu wałkujemy ciasto na dość cienki 1,5-2 mm placek podsypując mąką żytnią.
  6. Potem wycinamy kółka dużą szklanką.
  7. Maliny obtaczamy w mące kokosowej i układamy po dwie sztuki na każdym ciastowym kółku.
  8. Następnie składamy kółka na pół i sklejamy delikatnie tylko po bokach, środek zostawiamy otwarty. Musimy robić to szybko, bo w miarę schnięcia ciasta, może ono pękać, ( ale nawet gdy odrobinę popęka to  nic nie szkodzi i tak się upiecze:)).
  9. Ulepione ciasteczka układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i od razu pieczemy. zanim się upiecze pierwsza tura, to mamy już na następnym papierze przygotowaną kolejną turę, którą szybko wkładamy do piekarnika i tak kilkakrotnie do wyczerpania zapasu produktów:)
  10. Ciasteczka pieczemy w temperaturze 180 st. ok. 10-15 minut, należy pilnować, aby się nie przypaliły.
  11. Po upieczeniu ewentualnie posypujemy maliny w środku ciasteczek odrobiną ksylitolu, po to aby np. Mąż też je zjadł, bo dla nas spokojnie mogłoby go nie być.
  12. Robimy sobie herbatkę earl grey z cytrusami i zasiadamy do ciasteczek. Niebo w gębie:) 

Smacznego :)

Ciekawostka:

OLEJ KOKOSOWY  zawiera bardzo dużo kwasu laurynowego i kwasu kaprylowego, których właściwości prozdrowotne są kolosalne. Zawiera witaminy B1, B2, B3, B6, C, E, kwas foliowy, a także potas, wapń, magnez, żelazo, fosfor i cynk. Zawartość poszczególnych substancji jest uzależniona od warunków, w jakich wyrósł kokosik (warunków lokalnych dla poszczególnych plantacji palmowych, warunków pogodowych, nasłonecznienia itp.). Olej ten wspomaga metabolizm, pomaga w utracie nadmiaru tkanki tłuszczowej i nie przyczynia się do jej wzrostu. Jest tłuszczem roślinnym, a zatem nie przyczynia się do powstawania złogów cholesterolu w naszym organizmie. Jest doskonałym tłuszczem dla cukrzyków oraz dla osób walczących z ciągłą ochotą na słodycze. Olej kokosowy doskonale oczyszcza  organizm z pasożytów i drożdżaków. Posiada silne działanie antybakteryjne i antywirusowe, nie niszczy naturalnej flory bakteryjnej (jak antybiotyki), ale jest skuteczny w zwalczaniu szkodliwych bakterii i wirusów, wspomaga nasz układ immunologiczny znacznie zwiększając odporność organizmu. Tłuszcz ten  wspomaga leczenie wielu chorób układu pokarmowego, jest bardzo dobry dla naszych jelit. Posiada działanie przeciwzapalne, także przy stosowaniu zewnętrznym. Chroni przed rakiem i zapobiega osteoporozie. Jest dobry dla naszego serca i  pomaga zregenerować się po wysiłku, ( sprawdziłyśmy), dodaje energii, wzmacnia funkcje tarczycy.
Olej kokosowy w temperaturze niższej niż 25 stopni robi się twardy jak masło, jest białego koloru i dlatego nazywany jest też  masłem. Zastępuję  nim od kilku miesięcy wszystkie używane dotąd w mojej kuchni tłuszcze.Używam go głównie do pieczenia zamiast masła, margaryny czy innych olejów. Smażę na nim jajecznicę, dodaję go do zup i duszę w nim warzywa, można też smarować chlebek swojej roboty. Smażąc na nim należy uważać na jego niską temperaturę dymienia, nie nadaje się np. do smażenia w głębokim tłuszczu ani do pieczenia w temperaturze powyżej 180 stopni. Dziennie możemy spożyć go ok. 3–4 łyżeczek Niektórzy używają go  jako lekarstwo i spożywają łyżeczką, a dla zmiany smaku połykają go z sokiem owocowym. Lista zalet oleju kokosowego jest niekończąca się, a więc mogłabym pisać i pisać, a że jestem gadułą i dużo gadam, więc bym tak pisała, aż wszyscy zanudziliby się na śmierć. Ja go Wam z polecam z ręka na sercu, bo po prostu widzę już efekty jego działania u siebie i fitgirls. Nie trzeba przechowywać go w lodówce i ma bardzo długi termin przydatności do spożycia ( 12 m-cy). Latem, gdy jest ciepło robi się płynny i aby stwardniał wystarczy go wstawić do lodówki.
Nie mogłabym nie napisać o jego właściwościach dla mnie niezwykle istotnych, a mianowicie KOSMETYCZNYCH!!!!!!! Jestem suchoskórna i balsamy używałam hektolitrami. Od kiedy zagościł u mnie olej kokosowy, nie używam balsamów i kremów do twarzy. Jedynie olej kokosowy! Wiedziałam, że jest zdrowy, ale skusił mnie też, oprócz wyrazistego smaku przeistotnego dla mnie w kuchni, egzotycznym aromatem. Jestem też zapachowcem i jedzenie, i kosmetyki muszą ładnie w moim mniemaniu pachnieć, a ten olej to nie dość, że naturalny kosmetyk dla skóry i włosów, to pachnie tak, że smarując nim ciało, oprócz doznań czysto kosmetycznych, odlatujesz w otchłań nieopisanej przyjemności.
Zachęcam do używania tego zdrowego i przyjaznego suchoskórnym oleju:)

Olej kokosowy wspaniale nawilża i odżywia skórę. Stosuję go w czystej postaci do smarowania ciała i do masażu ( którego raz w tygodniu zażywam u czarodziejki Asi w LOTOSIE) oraz jako dodatek do kosmetyków przy mojej bardzo suchej i pękającej skórze. Szczególnie jest  polecany właśnie dla skóry dojrzałej ze względu na mocne oddziaływanie nawilżające. Łagodzi skutki upływającego czasu i pomaga niwelować efekty starzenia. Także po facefitness rewelacyjny do masażu. Jest polecany dla skóry uszkodzonej przez słońce jako substancja łagodząca i ułatwiająca gojenie oraz przy neurodermitis ( taka jestem mądra, bo całe życie borykałam się z suchością skóry i żadne terminy, nawet niektóre chyba łacińskie, określające suchowatość skóry nie są mi obce). Wieczorem używam go do zmazywania makijażu ( również oczu!). Jest również stosowany w preparatach do pielęgnacji suchych i zniszczonych włosów. Moje córki olejują nim włosy ( rewelacja). Często jest stosowany w postaci czystej do nacierania włosów, co przynosi efekty nieosiągalne w przypadku stosowania innych substancji nawilżających. Olej kokosowy ma działanie "chłodzące" i uspokajające.